Ostatnio w mediach głośnym echem odbiły się przypadki osób, które muszą oddać swoje prawa jazdy, bo – jak się po latach okazało – instruktorzy, którzy ich uczyli, nie mieli uprawnień do prowadzenia kursów. Co z tego, że wcześniej urzędnicy przyjęli od kursantów dokumenty wystawione przez lewych instruktorów i dopuścili ich do egzaminu państwowego (!), a później wydali im prawa jazdy, inkasując za każdą czynność urzędową niemałe pieniądze? To wszystko się nie liczy! Co z tego, że żaden z kursantów nie miał ani obowiązku, ani możliwości, żeby sprawdzić, czy instruktor ma uprawnienia? Co z tego, że zdali egzamin państwowy, a więc – według prawa – mają wystarczające umiejętności, by prowadzić auto? Teraz urzędnicy komentują, że kursanci działali na własne ryzyko.

W cywilizowanym kraju nie możemy przez cały czas kierować się zasadą ograniczonego zaufania. Jeśli idę do sklepu, żeby kupić telewizor, to przecież nie zakładam, że towar może pochodzić z kradzieży, ani nie żądam, żeby sprzedawca pokazał faktury dokumentujące jego pochodzenie. Jeśli idę do gabinetu lekarskiego, to nie proszę lekarza o dyplom. Skoro szkoła nauki jazdy działa na rynku, wystawia faktury i zaświadczenia, a urzędy je przyjmują i na ich podstawie wydają urzędowe dokumenty, to mogę chyba wyjść z założenia, że wszystko jest w porządku? To urzędnicy mają możliwości, żeby sprawdzać dostarczane im papiery – ale często im się nie spieszy. Mogą to zrobić po latach, wtedy jest weselej. Zamiast nie przyjąć od kogoś dokumentów, lepiej zabrać mu posiadane od lat prawo jazdy. Zdany egzamin? Kogo to obchodzi?