Tesla musi zmierzyć się z poważnymi oskarżeniami, zbliżonymi do afery Dieselgate Volkswagena, ale na mniejszą skalę. Otóż jeden z norweskich właścicieli Modelu S 85D nie był do końca zadowolony z osiągów swojego auta. Postanowił zatem przyjrzeć się bliżej 691-konnemu układowi napędowemu zamontowanemu w pojeździe. Po wnikliwej analizie okazało się, że potężna moc jest prawdą, jednak wyłącznie na papierze. W realnym życiu dostępna siła ma dużo niższą wartość.

Rozbieżność wynika z działania prostego mechanizmu. Tesla obliczyła moc modelu, sumując sprawność motorów zamontowanych na pokładzie auta. Ta wartość nie odpowiada jednak mocy, którą samochód jest w stanie przenieść na asfalt. Na przeszkodzie stoją bowiem ograniczenia wynikające ze specyfiki działania falowników i baterii. Najbardziej zawyżono ilość KM najmocniejszego modelu.

Ograniczenia osprzętu sprawiają, że kierowca de facto kupuje samochód, który nigdy nie będzie w stanie wygenerować mocy określonej w specyfikacji. A to sprawia, że ma pełne prawo czuć się oszukany. Szczególnie że Tesla Model S 85D kosztowała minimum 100 tysięcy euro i co gorsze, marka sporą część zaporowej sumy motywowała właśnie wysoką mocą i świetnymi osiągami.

Gdy właściciel Tesli wykrył problem, od razu zgłosił sprawę norweskiej komisji rozwiązującej spory konsumenckie. A jej opinia jest jednoznaczna i mało korzystna dla amerykańskiej firmy. Po serii procesów producent może zostać zobowiązany do wypłacenia każdemu norweskiemu właścicielowi Modelu S 85D rekompensaty o wysokości nawet 6 tysięcy dolarów. Poza tym Tesla może zostać zmuszona do zmiany polityki podawania danych technicznych.

Sytuacja dopiero się rozwija!

Jedno jest oczywiste - sytuacja dopiero zaczyna pączkować. Kwestia najmocniejszej Tesli Model S prawdopodobnie już wkrótce przekroczy norweską granicę. Być może już szykują się kolejne pozwy, a Tesla będzie musiała zaoferować dopłatę każdemu właścicielowi pojazdu, co w przypadku niszowej marki może oznaczać poważne kłopoty finansowe.

Poważny problem amerykańskiej firmy jest o tyle zaskakujący, że jeszcze pół roku temu była ona pełnym wzorem przedsiębiorstwa odnoszącego spektakularne sukcesy. Świat widziany różowymi okularami zawalił się kilka tygodni temu, gdy Model S z włączonym autopilotem zderzył się z ciężarówką. W wypadku zginął pasażer-kierowca Tesli. Nie dość, że był to pierwszy tego typu przypadek na świecie, to jeszcze zdarzenie stanowiło ogromny cios w technologiczny dorobek marki. Amerykanie w końcu promowali się na pionierów w kwestii systemów autonomicznej jazdy.

Aby nie otworzyć kolejnego, wizerunkowego konfliktu i maksymalnie wyciszyć echa sprawy z mało precyzyjnym podawaniem mocy, Tesla postanowiła skomentować norweskie odkrycie i przyznać się do delikatnej nierzetelności. W oficjalnym oświadczeniu marka napisała, że „w przypadku P85D łączna moc silników często może przekraczać elektryczną moc dostępną poprzez baterie”. A to oznacza, że pełnych możliwości auta prawie na pewno nigdy nie uda się rozwinąć.

Warto nieco szerzej spojrzeć na electricgate. Nietrudno podejrzewać, że Tesla nie jest odosobniona w nadmiernie optymistycznej ocenie możliwości silników elektrycznych. Jeżeli to zostałoby udowodnione na większą skalę, ekotechnologie mogą stanąć przed naprawdę trudnym momentem w swojej historii. Niespójność będzie bowiem oznaczała, że pojazdy zasilane prądem jeszcze na dobre nie zadomowiły się na rynku, a już podważają zaufanie kierowców. A czasami jeden błąd może przekreślić karierę.

Przypomnijmy, że we wrześniu roku 2015 na rynku motoryzacyjnym rozpętało się prawdziwe piekło. W Stanach Zjednoczonych wyszło na jaw, że Grupa Volkswagena instalowała w autach oprogramowanie przekłamujące wyniki emisji tlenków azotu. Specjalnie zaprojektowany program mocno ograniczał ilość wydalanych cząsteczek, jednak wyłącznie w warunkach laboratoryjnych. Podczas normalnej jazdy ilość dostających się do atmosfery związków jest wielokrotnie wyższa.

Wykrycie procederu wygenerowało potężny problem. Tylko w ramach Grupy Volkswagena usterką obarczonych jest 11 milionów pojazdów. A to nie koniec. Dosyć szybko okazało się, że podobne oprogramowanie stosowali także inni producenci. Kierowcy nie są zadowoleni, że otrzymali towar niezgodny z umową. Właściciele wadliwych aut wprawdzie otrzymają rekompensatę pieniężną, ale na razie tylko w Stanach Zjednoczonych. Już dzisiaj i tylko Grupę Volkswagena unormowanie sytuacji będzie kosztować około 15 miliardów dolarów.