Mit numer 1: Szwajcaria to kraina mlekiem i miodem płynąca, a tamtejsi kierowcy dbają o samochody lepiej niż o własne dzieci. Stereotyp numer 2: samochody sprowadzone z tego pięknego alpejskiego kraju z reguły mają za sobą burzliwą przeszłość. Ludzie są bogaci, lokalne ceny – wysokie, więc polski handlarz, żeby zarobić, musi się trochę nakombinować.
Tak się składa, że obejrzana przez nas w Żyrardowie Honda Civic Type R z 2008 r. pierwszy z owych stereotypów obaliła, a drugi zaś w całej rozciągłości potwierdziła. Zacznijmy od tego słynnego dbania o samochody i dróg równych niż najrówniejszy nawet stół. Civic miał mieć w Szwajcarii jednego właściciela, na dodatek – jak czytamy w polskim ogłoszeniu – auto jest w idealnym stanie technicznym jak i wizualnym, wnętrze czyste zadbane (pisownia oryginalna).
No to zaglądamy: na siedzisku widać dziurę po papierosie, plastiki są porysowane, kokpit trzeszczy jak stary tapczan (to jednak norma w tym modelu), nie działa mechanizm odchylania prawego fotela. Szwajcar chyba nie chuchał wystarczająco mocno. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że przynajmniej sumiennie serwisował swoją Hondę: jest książka serwisowa, skrupulatnie prowadzona do końca (podstemplowano nawet wszystkie przeglądy nadwozia, akurat w przypadku Hondy to istotne – ryzyko korozji!).
Przebieg 110 tys. km wygląda na prawdziwy. Czyżby więc szwajcarski właściciel pozbył się swego auta ze względu na rysy w kokpicie? Niestety, to zbyt piękne, by było prawdziwe. Przekonuję się o tym w chwili, gdy zaczynam lustrować stan karoserii. I już na pierwszy rzut oka widać, że „nasi tu byli”, nie muszę nawet sięgać do kieszeni po miernik. Na masce uwagę zwraca odprysk lakieru, spod którego nieśmiało wygląda szpachla, prawa lampa i zderzak są fatalnie spasowane. Tak samo zresztą jak prawy słupek i błotnik. Przyglądam się bliżej i stwierdzam, że lakiernik, który pracował przy tym aucie, będzie musiał się jeszcze trochę podciągnąć w swoim fachu: tu i ówdzie widać pomalowane uszczelki, na zakończeniu dachu w okolicy tylnej klapy w oczy kłuje paskudny zaciek (czyżby w lakierni było za zimno?).
Miernik tylko potwierdza, że blacharsko Hondzie daleko do ideału: na masce i prawym błotniku leży gruba warstwa szpachli, większość pozostałych elementów – z dachem i słupkami na czele – było powtórnie lakierowanych. Tylny zderzak nosi ślady spotkania z jakąś przeszkodą, zapewne z krawężnikiem. Co ciekawe, wszystkie szyby, w tym czołowa, okazują się oryginalne – Civic zapewne nie był jeszcze typowym „przystankiem”, ale już na tyle mocno pognieciony, że w Szwajcarii nie opłacało się go naprawiać.
Jazda próbna ujawniła problem z akumulatorem (ponoć bateria ma tylko rok, ale jest całkowicie padnięta), niedziałającą klimatyzację (pracownik komisu winę zrzuca na... bezpiecznik!), stukające przednie zawieszenie i sprzęgło, które natychmiast domaga się wymiany. W tym kontekście cena 38 900 zł wydaje się ponurym żartem. Za niewiele większe pieniądze da się kupić ładniejszy egzemplarz z polskiego salonu, a takie się trafiają.
Nie dziwi zatem, że czerwony Civic długo szuka nowego właściciela. Czyli co najmniej od zeszłego roku, bo papiery pojazdu potwierdzają, że Honda już latem 2016 r. była w Polsce. Dla formalności pytam o możliwość negocjacji ceny i formę zakupu. To auto kolegi spod Poznania, tylko je tu wstawił – wyjaśnia komisant.
Czyżby tam „idealny” Civic też nie chciał się sprzedać? Zakup na zwykłą fakturę VAT-23, bo to auto spoza Unii Europejskiej. Żeby się opłacało, to trzeba troszkę pokombinować, na przykład zaniżyć wartość na fakturze, żeby VAT był niższy. My climy samochody na granicy szwajcarsko-niemieckiej i płacimy 19 zamiast 23 procent. Zaradnie!