• dlaczego nie rozumiemy, że z przejazdu kolejowego trzeba sprawnie zjechać?
  • jak to możliwe, że kierowcy zwalniają lub zatrzymują się za przejazdem kolejowym?
  • czy czujemy się tak niezniszczalni, że nie obawiamy się ogromnej masy pociągu?

Do napisania tego artykułu skłoniła mnie autentyczna sytuacja na przejeździe kolejowym w podwarszawskim Sulejówku. Nie będą to więc żadne teoretyczne wynurzenia, tylko raport prosto z drogi.

I nie będzie to też generalizowanie w oparciu o jednorazowe zdarzenie, bo jeżdżę tym przejazdem regularnie i nie raz sytuacja, którą opiszę, powtarzała się.

Ale do rzeczy.

Wyobraź sobie, że wjeżdżasz na przejazd kolejowy z pełnymi zaporami. Taki, z którego nie da się zjechać, kiedy zamknie się szlaban. To naturalne, że na tego rodzaju przejeździe kluczowa jest możliwość szybkiego opuszczenia torów, gdyby zaczął zbliżać się pociąg.

Tymi torami jeżdżą pociągi pasażerskie i rozwijają duże prędkości, więc od momentu zauważenia pociągu do jego pojawienia się na przejeździe mija niewiele czasu – trzeba bardzo uważać, sumiennie się rozglądać i wiać, zanim „winda” nadjedzie.

Jesteś ostrożnym i przytomnym kierowcą, więc wjeżdżając na przejazd wyłączasz radio. Rozglądasz się uważnie w obie strony, a gdy uznajesz, że droga jest wolna, wjeżdżasz na tory.

Ku Twojemu zdziwieniu, kolumna samochodów przed Tobą (w zasadzie to tylko trzy auta…) zatrzymuje się. Stoisz na torach. Pewnie zaraz usłyszysz sygnał ostrzegający o zbliżaniu się pociągu, bo to uczęszczana trasa. Jeżdżą tam i pociągi międzynarodowe z wagonami i lokomotywą, i elektryczne zespoły trakcyjne z lokalnych tras.

Czekasz, czekasz…

W końcu kolumna rusza.

Co jednak zmusiło Cię do ryzykownego zatrzymania na torach? To laweta. Jej kierowca postanowił coś poprawić w transportowanym samochodzie i zatrzymał się, aby to zrobić, tuż za torami.

Mógł to zrobić choćby kilkadziesiąt metrów dalej. Mógł zjechać na bok, bo było gdzie, ale zrobił to dopiero wtedy, gdy „poprawki” przy wiezionym aucie najwyraźniej nie dały rezultatu.

Gwarantuję, że dźwięk gongu ostrzegawczego z rogatek przejazdu kolejowego, kiedy znajdujesz się na torach, a zjazd z przejazdu jest zablokowany, szybko podnosi puls.

Ale to jest przypadek raczej dość specyficzny, nie na każdym przejeździe spotykasz przecież lawetę. Ale to niewiele zmienia, bowiem my, husaria polskich szos, mamy jakąś taką dziwną manierę, że ścigamy się prawie non stop, ale…

Nie przyspieszamy dynamicznie tam, gdzie trzeba.

Jeżeli ktoś nie ruszy z kopyta na światłach w mieście, to spowoduje „tylko” to, że zamiast np. 30 samochodów, przez skrzyżowanie przejedzie dziesięć. To kompletnie bez sensu, nieekologicznie i nielogicznie, ale nikomu od tego nic się nie stanie.

Chyba, że ktoś zdenerwuje się takim maruderem, i zrobi coś nieracjonalnego, albo przez bardziej agresywny styl prowadzenia doprowadzi później do kolizji. Ale skrzyżowanie dróg kierowane sygnalizacją świetlną to jeszcze pół biedy.

Gorzej, jeżeli komuś nie chce się w miarę sprawnie opuścić przejazdu kolejowego. Przejazd, o którym piszę, ma kilka równoległych torów. I raz na kilka razy, kiedy nim jadę, zdarza się, że zjazd z torów przebiega w wyjątkowo ślimaczym tempie, bo komuś za przejazdem nie chce się wcisnąć gazu i rozpędzić do przepisowych 50 km/h.

Nie wiem, co ludzi skłania do tak egocentrycznych zachowań: czy czytają jakieś tablice reklamowe, oglądają się za siebie żeby zobaczyć pociąg, a może prowadzą jakieś superważne rozmowy akurat na przejeździe, że nie mogą sprawnie go opuścić.

Tak naprawdę w opisywanych sytuacjach nawet przejazd z półzaporami nie pomoże, bo to nie zapora blokuje zjazd, tylko inne samochody.

A teraz najlepsze.

Kolejny raz jadę przez ten sam przejazd kolejowy. I znowu postój na środku torów, bo auta z przodu stanęły. Powód? Ktoś podwozi koleżankę i musi ją wysadzić z samochodu akurat pięć metrów za torami. Nie patrzy, czy z tyłu jadą inne auta.

Po prostu robi to, co chce: zatrzymuje się, drzwi się otwierają, pani wysiada, macha panu, zamyka drzwi. Auto niby rusza, ale toczy się z prędkością pieszego, bo kierowca i jego znajoma przez moment jeszcze rozmawiają przez otwarte okno drzwi pasażera, mimo że pani jest już na chodniku.

Ktoś to przebije?

Oby nie. Trudno nie zastanowić się, dlaczego kierowcy „oblewają” egzamin z realnej jazdy w tak ewidentnych i prostych sytuacjach. Przecież to oczywiste, że jak się zatrzymasz, a droga ma jeden pas ruchu w jednym kierunku plus w tym miejscu nie wolno wyprzedzać, to samochody za Tobą także muszą się zatrzymać.

Równie oczywiste jest, że jeżeli ktoś za Tobą musi zatrzymać się na przejeździe kolejowym, to jest na kolizyjnym torze nadjeżdżającego pociągu. To nie jest trudne i nie wierzę, żeby kierowcy, których opisałem, nie wiedzieli tego. W takim razie pozostaje albo umyślne działanie, w co także trudno mi uwierzyć, albo…

Przewlekłe drogowe niedbalstwo.

Ruszamy spod świateł byle jak, pas zmieniamy byle jak, w lusterka patrzymy byle jak – i z taką samą bylejakością bierzemy pod uwagę dobro i bezpieczeństwo innych uczestników ruchu.

I nie chodzi tu o błędy popełniane od czasu do czasu, tylko o rdzenny styl prowadzenia, nie liczący się z nikim i z niczym, chyba że z czymś większym i cięższym od nas…

Tak?

Przecież pociąg właśnie jest większy i cięższy, a jednak nie działa opisanym kierowcom na wyobraźnię. Może wyświetlanie filmów z lokomotywą najeżdżającą na samochód skłoniłaby przejazdowych maruderów do myślenia. Może powinno się je puszczać na kursach na prawo jazdy.

Macie jakieś inne pomysły?

Zapraszam do komentowania.