Najpierw piękno. CTS-V jest bezczelnie futurystyczny, zatracony w swojej kanciastości i po prostu bezwzględnie nowoczesny. Mało które auto wjeżdża w przyszłość z podniesioną przyłbicą, tak jawnie olewa retro i jest dumne, że ma przeszłość głęboko w d. Cadillaki to jedne z najnowocześniejszych wizualnie aut świata. Mało które marka proponuje tak kosmiczny i przyszłościowy design. I to mi się podoba. Mini, New Beetle i Fiat 500 jakoś mnie nie podniecają.
CTS-V Coupé wyposażony jest w silnik 6,2 l V8, który wzmocniono kompresorem. W efekcie pod maską auta bulgoce 556 KM. Dla porównania – BMW M3 ma 420 KM, Mercedes E Coupé wypluwa z siebie maksymalnie 388 KM, a możliwości Audi S5 kończą się na 354 KM. To tyle z tych najbardziej oczywistych konkurentów. Jest jeszcze Infiniti G37, ale ono ma 320 KM, więc w ogóle się nie liczy. Innych konkurentów CTS-V nie widzę – chodzi mi o auta zbudowane na bazie limuzyn klasy premium. Oznacza to, że Cadillac Coupé jest najmocniejszym autem w klasie.
Ten model może być wyposażony w mechaniczną lub automatyczną skrzynię (obie 6-biegowe) i nie ma środkowego słupka, ale za to ma dwa centralnie umieszczone wydechy. Wewnątrz dostajemy sportowe fotele Recaro oraz „szafranowe wykończenie” (cokolwiek to znaczy). Sprzedaż rusza latem.
A czy pamiętacie, że CTS-V w wersji sedan był pierwszą limuzyną, która bez żadnych dodatkowych przeróbek przejechała tor Nurburgring w mniej niż 8 minut, czyli bardzo szybko.