W powietrzu unoszą się drobiny pyłu, a w ustach pojawia się dziwny, metaliczny posmak. Zamiast śpiewu ptaków rozlega się tak ogłuszający huk i trzask, że trzeba zasłaniać uszy dłońmi. Po terenie zakładu Scholz AG w Espenhain pod Lipskiem oprowadza mnie Volker Grunert.

Na żółtej kamizelce odblaskowej  pana Grunerta widnieje zdanie, którego by nie przepuścił w gazecie żaden szanujący się redaktor wydania: "Scholz - fachowość od złomu". Największy w Europie zakład utylizacji złomu co roku przerabia 720 tys. ton żelastwa, a także zajmuje się odzyskiem odpadów pochodzących z procesów przetwarzania złomu oraz recyklingiem odpadów metalowych ze spalarni śmieci.

Powód podróży do Espenhain jest dosyć niecodzienny. Okazuje się, że firma zarabia nie tylko na utylizacji wraków samochodowych i wyeksploatowanych pociągów niemieckich kolei. Zakład ma jeszcze jedno, niezwykłe źródło dochodów. Co roku w bilansie koncernu pojawia się pozycja, którą nazwijmy: rzeczy znalezione. Nie chodzi przy tym o złote obrączki. Często lądują w śmieciach i perspektywa znalezienia wartościowej błyskotki zachęca 270 pracowników zakładu do myszkowania w odpadach. Chodzi o monety, przeważnie o wartości jednego, dwóch euro i bilon z Danii, Wielkiej Brytanii czy Szwajcarii.

Volker Grunert mija niepozorną  stertę metalowych odpadów, pozostałość po spaleniu śmieci. Wystarczy szybki rzut oka i mężczyzna pewną ręką wyciąga z góry żelastwa pięć monet o wartości jednego euro. Witamy na wyspie skarbów Espenhain!

Olbrzymie macki przenośnika chwytają metalowe sejfy, szkielety lodówek, szyny kolejowe i słupki drogowe. Złom z przeraźliwym hukiem wpada do ogromnej niszczarki o wielkiej mocy. Urządzenie wypluwa drobno pocięty metal, jakby był zrobiony z miękkiego masła. Kabina operatora chwieje się to w jedną to w drugą stronę, gdy rozdrabniacz miele i tnie stalowy złom.

Pracownik przy pulpicie sterowniczym śmieje się, słysząc często zadawane przez dziennikarzy pytanie: - Nie, jeszcze nigdy nie znaleźliśmy ludzkich zwłok. Zresztą i tak niewiele by z nich zostało. Co najwyżej w powietrzu unosiłby się nieprzyjemny zapaszek.

W biurze Volkera Grunerta nie słychać piekielnego hałasu, wydawanego przez urządzenia do utylizacji złomu. Okna są szczelnie zamknięte, a żaluzje opuszczone. Pan Grunert ma 59 lat, ale wygląda o dziesięć lat młodziej. Ma na sobie dżinsy, czerwoną koszulę, a na twarzy figlarny uśmiech. Kierownik zakładu utylizacji jest zawołanym biegaczem na długich dystansach i podróżnikiem. Na ścianie za biurkiem wisi czarno-białe zdjęcie Machu Picchu. Cztery lata temu Volker Grunert zwiedził peruwiańską stolicę Inków. Ma na swym koncie także podróż do Nowej Zelandii. W przyszłym roku będzie obchodził  dwudziestolecie stażu pracy w firmie Scholz. - Dwadzieścia lat w złomie - mówi ze śmiechem.

Pan Grunert chętnie opowiada o przedsiębiorstwie. Centrala koncernu mieści się w Badenii-Wirtembergii. Kierownik najchętniej pominąłby milczeniem rozmowę o monetach znajdowanych  w złomie. Przy okazji zasypuje rozmówcę mnóstwem liczb. Scholz jest spółką rodzinną i zatrudnia na całym świecie 7,5 tys. pracowników. Firma posiada przedstawicielstwa handlowe w Indiach, Australii, Chinach i w Espenhain. Na  terenie zakładu wytwarzano od 1938 roku benzynę syntetyczną z węgla brunatnego. Produkcję kontynuowano także za czasów NRD. A co ze skarbami ukrytymi w żelastwie? Pan Grunert wzdycha i mówi: - No dobrze, proszę pójść ze mną.

Około jednej trzeciej złomu utylizowanego w Espenhain stanowią samochody.  Liczba wraków nieco zmalała od kiedy państwo przestało wypłacać premię za zezłomowanie auta. Na dzień dzisiejszy w Niemczech zarejestrowano około 52 miliony pojazdów, co roku kierowcy wyrejestrowują trzy miliony samochodów. Na złomowiska trafia  420 tys. samochodów, z czego do Espenhain około trzystu dziennie. Reszta pojazdów płynie w ładowniach statków na Łotwę i do Nigerii, gdzie reperuje się uszkodzone wozy albo przerabia na złom.

Przed pocięciem samochodu na kawałki ze środka wymontowuje się silnik. Potem auto odbywa swą ostatnią podróż. Najpierw macki potężnej koparki kładą pojazd na taśmociąg, a po chwili znika w czeluściach niszczarki. Części metalowe  są rozdzielane na "złom frakcji lekkiej" i "złom frakcji ciężkiej". W przypadku złomu frakcji lekkiej chodzi o odpady z miedzi, mosiądzu i cyny. Trafiają one do kontenerów, wysyłanych przeważnie do Chin. Volker Grunert opowiada, że Chińczycy z pocałowaniem ręki kupują cenne odpady.

Przy jednej z taśm dwóch pracowników uważnie ogląda żelastwo, przeznaczone do wysyłki do Chin. Obok mężczyzn stoją plastikowe wiadra. Taśmociąg przesuwa się w szybkim tempie, a panowie wyłuskują ze złomu odpady aluminiowe. Przy okazji znajdują monety, które w niepojęty sposób wyszły bez szwanku z przemysłowej niszczarki. W wiadrach leży bilon o wartości jednego, dwóch euro, korony duńskie, franki szwajcarskie, funty brytyjskie - i niemieckie marki. Monety wypadły z kieszeni spodni pod siedzenie w samochodzie i przeleżały tam wiele lat. Niektóre drobne tak długo leżały w skrytce samochodowej aż w końcu właściciel o nich zapomniał.

- To niesamowite, że po zezłomowaniu samochodu i  wielu procesach sortujących monety lądują na taśmociągu - stwierdza Volker Grunert. Rokrocznie pracownicy zbierają około pięciu ton bilonu. To lukratywny, dodatkowy dochód dla firmy.

Monety przechowuje się w zamkniętym pomieszczeniu w hali numer 6, tuż obok wysłużonej lokomotywy, która za kilka godzin zostanie pocięta na strzępy. Kierownik działu produkcji Dietmar Huth otwiera drzwi do skarbca i przed oczami wyrasta góra ściemniałych monet. Jeszcze w 2009 roku firma zarabiała około 140 tys. euro na wymianie bilonu w banku centralnym. Niestety teraz Bundesbank wymienia tylko bilon, który nie został zniszczony wskutek "aktów wandalizmu". Wszystko przez pewną szajkę oszustów. Rok temu przeszmuglowali z Chin 29 ton monet euro wycofanych z obiegu przez Bundesbank i przeznaczonych do przetopienia.

Dodatkowy dochód koncernu Scholz AG zmniejszył się, ale  i tak wyniesie w tym roku 40 tys. euro. Huth opowiada, że monety wyszorowano wilgotnym piaskiem, a teraz firma poszukuje środka chemicznego, który przywróci im dawny blask. Góra pieniędzy nie wygląda na swój ciężar, ale Hauth stwierdza tonem znawcy: - W hali leżą monety o wadze 12 ton. Czasami na starych filmach przygodowych widać piratów dźwigających na plecach skrzynie ze złotymi monetami. W rzeczywistości to niemożliwe! Metal ma dużą gęstość i skrzynia wypełniona monetami waży 100 kilogramów. Dietmar Huth żegna mnie silnym uściskiem dłoni, a ja mam wrażenie, jakbym włożył rękę w imadło.

Thilo Schön stoi w krótkich spodenkach przed górą samochodowego złomu, który za chwilę wyląduje na taśmociągu. Ramię wysięgnika chwyta jedną z karoserii, na której widać resztki oryginalnego bordowo-czerwonego lakieru.  -Taki pakiecik złomu waży tonę - ostrzega Thilo Schön. - Jeżeli spadnie na głowę obowiązuje zasada jak w Afganistanie: ratuj się kto może.

Thilo Schön kontroluje złom przywożony do zakładu. Sprawdza, czy zawartość ciężarówek zgadza się z fakturami. Czasami wystarczy szybki rzut oka, czasami kontrola zajmuje nieco więcej czasu, zwłaszcza, gdy na fakturze napisano: "Porsche". Mniej więcej raz w miesiącu na terenie zakładu pojawia się sportowa nówka i ląduje w czeluściach niszczarki, ponieważ pochodzi z wadliwej partii albo jest z nią coś nie tak. Samochód zawsze przywozi pracownik koncernu, aby przekonać się na własne oczy, że luksusowy samochód naprawdę przerobiono na złom.

Honda Civic Foto: Onet
Honda Civic