Lincoln Town Car (test używanego)
Większości osób amerykańskie samochody kojarzą się z wielkimi pontonami, które lekko szturchnięte w poniedziałek, bujają się aż do soboty. Są z natury niezbyt szybkie, za to - wyposażone w mocarne silniki widlaste - na sam rozruch zużywają więcej paliwa, niż dowolna Skoda przez cały rok. Żeby było zabawniej, za przeniesienie napędu na tylne koła odpowiada ospała automatyczna skrzynia, zwykle czterobiegowa, gdzie nadbieg traktowany jest jak manna z nieba. Cóż, nie da się ukryć, że trochę w tym racji jest. A Lincoln Town Car, jeden z najbardziej charakterystycznych amerykańskich samochodów, wcale nie aspiruje do tego, aby opinię tę zmienić. Bo i po co, jeżeli idealnie odpowiada klientom, dla których został stworzony? Silnik V8 o pojemności 4,6 litra wydaje się wprost stworzony do samochodów sportowych. Niestety (a może “niewysilenie" przełożyło się korzystnie na trwałość jednostki?) moc motoru ograniczono do zaledwie 240 koni mechanicznych, co w samochodzie ważącym dobre 2 tony i wyposażonym w ospałą automatyczną skrzynię biegów nie przekładało się na godne pojemności osiągi. Mimo że jednym ruchem stopy na pedale gazu można zdjąć opony z tylnych kół Town Cara, to jednak limuzyna ta jest znacznie bardziej stateczna, niż można by oczekiwać. Klasyczny Lincoln nie tylko przyspiesza ospale, ale także niechętnie hamuje, a pokonywanie zakrętów za kierownicą tegoż Amerykanina nie odstaje od stereotypów. Coś za coś. W polskich warunkach utrzymywanie klasyków zza oceanu, zwłaszcza tych powstałych w złotej erze, nie może być tanie. I faktycznie - minimum spalania, do którego Lincoln Town Car jest w stanie ograniczyć się w cyklu miejskim, to 13-15 litrów benzyny na 100 km, a w rzeczywistości cieszyć należy się wtedy, kiedy uda się zejść poniżej 20. Koszty ubezpieczenia również nie będą małe, bo powiększa je prawie 5-litrowa pojemność silnika. Ale nikt nie obiecywał, że będzie tanio. Chcąc kupić amerykańskiego klasyka za przyzwoitą cenę, trzeba się pospieszyć i nie żałować choćby i 30 tysięcy złotych, a ewentualne naprawy i odświeżenie pochłoną mnóstwo czasu i pieniędzy. Ale z każdym kolejnym rokiem będzie jeszcze gorzej, bo moda na śmiesznie pojmowaną ekologię w motoryzacji trwa w najlepsze, a ekspansja Fiata 500 na rynek Stanów Zjednoczonych jest tego najlepszym przykładem. O ironio, kiedy Amerykanie dbali o swój wygląd, jeździli 6-metrowymi limuzynami. Teraz, kiedy mało który mieści się w kolejowym wagonie, zwracają się ku małym Fiatom.