Tu noc miesza się z dniem. Gdy zjedziemy 700 m pod ziemię, jest ciemno bez względu na porę dnia czy nocy. Oświetlone są tylko fragmenty głównych korytarzy, gdy zagłębimy się w bok, otoczą nas całkowite ciemności. Dlatego żaden górnik nie rozstaje się z dwiema rzeczami – latarką zasilaną potężnym akumulatorem kwasowym (w górnej części ma ona wbudowany nadajnik – tak na wszelki wypadek) oraz aparatem ucieczkowym (znów na wszelki wypadek – będzie on w stanie dostarczać nam tlen przez 50 min).
Aby zrozumieć górników, trzeba by wiele razy zjechać na dół, dotrzeć do przodka, otrzeć się o niebezpieczeństwo. Ale ciężko mają tu nie tylko ludzie, lecz także pojazdy. Dlatego z ogromną ciekawością przyjęliśmy zaproszenie do odwiedzenia Zakładu Górniczego Lubin należącego do koncernu KGHM Polska Miedź. Dzienne wydobycie urobku to około 26 tys. ton, w których zawartość miedzi ledwo przekracza… 1 proc. Pracują tu 354 maszyny podstawowe i niemal drugie tyle pomocniczych.
Mieliśmy z bliska przyjrzeć się warunkom, w jakich wykorzystywane są Isuzu D-Maxy. W kopalnii pełnią one tylko rolę pomocniczą, co nie znaczy, że praca jest lekka. Mamy świadomość, że to co zobaczyliśmy to tylko wierzchołek góry lodowej – tam, gdzie jest naprawdę gorąco (dosłownie i w przenośni), nie docierają wycieczki...
O warunkach, w jakich pracują auta, opowiedzieli nam pracownicy firmy Desim – dilera Isuzu, który przerabia samochody, a następnie dba o ich stan. Co ciekawe, Desim dostarczał D-Maxy do kopalni – wierząc w ich ponadprzeciętną trwałość – jeszcze wtedy, gdy nie było u nas oficjalnego importera marki. Wszystkie auta pracujące pod ziemią to pikapy z pojedynczą kabiną i skrzynią zaadoptowaną do przewozu osób.Przeróbki sięgają dużo głębiej, niż może się wydawać. Zaczyna się od demontażu skrzyni i kabiny – po to, aby mieć lepszy dostęp do instalacji elektrycznej, którą trzeba dodatkowo zabezpieczyć przed wilgocią i temperaturą.
Przednia część ramy oraz poprzeczki otrzymują solidne wzmocnienia, pojawiają się zastrzały do klatki bezpieczeństwa. Całość trzeba dokładnie zabezpieczyć przed korozją (nawet pomalowane farbą morską i tak wytrzymają ledwie kilka lat). Od spodu pojawiają się solidne osłony. Kurację wzmacniającą przechodzi zawieszenie, na felgi trafiają opony M/T (Michelin lub BF Goodrich). Z układu hamulcowego znika ABS, zaś miejsce tylnych bębnów zajmują tarcze. Ciekawostką jest układ napędowy – silnik pozostaje seryjny, zaś skrzynia rozdzielcza jest zablokowana na reduktorze, co nie przeszkadza, gdyż w kopalnii obowiązuje ograniczenie do 25 km/h. Najbardziej widoczna jest klatka – część nad kabiną przechodzi rygorystyczne badania obciążeniowe. Wszystkie modernizacje akceptuje Wyższy Urząd Górniczy.
Gotowe auto jest spuszczane do kopalni pionowo, za potężne szekle przymocowane do ramy. Tu spędzi całe swoje życie. W dużych halach przechodzi konieczne konserwacje oraz naprawy. Wszystkie materiały dowożone są na dół. Choć w zestawieniu z „potworami” (do wiercenia, odstawiania czy kruszenia urobku), które tu służą, D-Max jest mikrusem, to jednak nikt nie wątpi w jego zalety.
Pracujące w kopalni Lubin auta nie mają najgorzej. W innych co tydzień trzeba wymieniać np. klocki – nie od hamowania, a z powodu „degradacji” okładzin! To wynik potężnego zasolenia. Ale przecież KGHM wydobywa nie tylko miedź, lecz także sól, srebro oraz złoto.