Już na długo przed startem zapowiadało się, że Transgothica będzie jednym z najważniejszych wydarzeń off-roadowych 2011 roku. Dlaczego? Bo ekipa ORE (Andrzej Derengowski i Grzegorz Wasilewski) znana jest z umiejętności doskonałego dobierania tras i sprawnej organizacji, zaś licznie zapisujący się zawodnicy dawali gwarancję ciekawej rywalizacji. Tym razem jednak do maratonu wprowadzono kilka zmian: został skrócony do 4 dni, a bazę zlokalizowano w jednym miejscu – na potężnym placu w Bornem Sulinowie.
Nie oznaczało to jednak żadnych kompromisów dla doboru trasy – każdego dnia zawodnicy wyjeżdżali w innym kierunku i mieli do pokonania długie, urozmaicone odcinki specjalne. Ponieważ podstawą klasyfikacji są czasy z oesów, a te były długie i często bardzo szybkie, zwycięzców należało upatrywać wśród posiadaczy mocnych rajdówek. Ale ponieważ ulubionym silnikiem jest teraz benzynowe V8, pretendentów do zwycięstwa było co najmniej kilku.
Główni to doskonała załoga Robert Kufel i Dominik Samosiuk (Grat 2 ma motor BMW 4.4 o mocy blisko 300 KM i nowatorską konstrukcję na ramie przestrzennej), Wojtek Tolak z Maciejem Szurkowskim (Mercdes klasy G zbudowany w niemieckiej firmie ORC, oczywiście z V8), Łukasz Lechowicz z Łukaszem Soleckim (ich Jeep pod maską skrywa niebagatelne 5.7 dysponujące mocą 410 KM!). Dobrego wyniku można też było oczekiwać od Jacka Iskry (Land Rover „Zordrag” z Rayo Team, oczywiście z 4.0 V8) czy Aleksandra Szandrowskiego.
Goście z zagranicy (głównie Holendrzy) przywieźli m.in. Toyoty Land Cruiser i RAV4 Proto z dieslem 4.2 (to Team 4x4 Centrum Ermelo), był też zwycięzca Auto Świat 4x4 Baja Challenge – Alfred Van Gelder z Tomcatem 5.0 (oczywiście też V8). Obok potworów stanęły również słabsze auta – Suzuki Jimny, które wystawia utytułowany Per Bertelsen czy całkiem liczne grono pojazdów niemal bez przeróbek: Land Roverów Discovery, Mitsubishi Pajero czy Nissanów Patroli. A wśród tych ostatnich nasze – całkowicie seryjne – Suzuki Jimny.
Początek rywalizacji dał krótki prolog rozegrany na tankodromie w Bornem. Mimo że to tylko rozgrzewka, ale decydująca o kolejności startowej do „prawdziwego” odcinka specjalnego, więc nikt się nie ociągał i mogliśmy oglądać całkiem ambitne loty. Wygrał Aleksander Szandrowski (Fazi) i to on jako pierwszy wyruszył na 90-kilometrową trasę. Leśne dukty, trochę piasku, czasem błota – taką specyfikę miała większość pokonywanych dróg, nie tylko pierwszego dnia. Kierowcy korzystający z aut bardziej przeprawowych niż szybkościowych czasem narzekali trochę na… niską prędkość maksymalną, bowiem nie raz można było rozpędzić się powyżej 150 km/h.
Aby było bezpiecznie system Findera czuwał nad prędkością tam, gdzie wymagały tego warunki (uwagi zamieszczane w itinererze). Na zbyt szybkich czekały dotkliwe kary czasowe. Także pilnowanie gęsto rozmieszczonych kratek roadbooka wymagało czasem zwalniania. Atrakcją pierwszego dnia stały się… przelatujące bardzo nisko nad poligonem samoloty odrzutowe – przez ich huk niejeden kierowca już wyobraził sobie co najmniej wybuch własnego silnika. Niestety, już pierwszy etap zebrał usterkowe „żniwo”: w „Zordragu” Iskry wybuchł motor, w Jeepie Polowca urwała się łapa mocująca silnik.
Kolejny dzień oznaczał najdłuższy etap: ponad 200 km ścigania, podzielone na 3 odcinki specjalne. Atrakcją okazały się ziemniaki wysypane dla dzików na leśnych drogach. Oczywiście, mało przyjemny zapach był tylko chwilową odskocznią od szybkiej jazdy przeplatanej nieco trudniejszymi próbami prowadzącymi przez błotne przeszkody.
Jedną z większych atrakcji okazał się niezbyt głęboki bród, który zatrzymał na krótki czas wiele załóg (organizator zapobiegawczo umieścił tam auto z gotową do użycia wyciągarką). Po tym etapie Roberta Kufla na prowadzeniu zastąpił Szandrowski. Kolejnego dnia jednak role znów się odwróciły (przerywający silnik w aucie Szandrowskiego) i ekipa Grata 2 uzyskała wyraźną przewagę. O drugie miejsce toczyła się jednak zacięta walka – na ostatnim oesie zaatakował Wojtek Tolak, co zaowocowało awansem z 4. na 2. miejsce.