Ostrzeganie się przed czającymi się przy drodze policjantami ma w Polsce olbrzymią tradycję – przez lata funkcjonariusze nie potrafili przekonać kierowców, że to, co robią, ma w rzeczywistości służyć bezpieczeństwu na drogach, a nie zdzieraniu z nich pieniędzy. Przypadek? Dawniej podstawowym sposobem informowania jadących z przeciwka o patrolu było miganie światłami długimi.
Ostatnio zwyczaj ten wśród kierowców wyraźnie zanika – wyparło go najpierw CB-Radio, a później aplikacje społecznościowe instalowane na smartfonach. Miganie światłami pozwalało dotrzeć z przestrogą zaledwie do kilku-kilkunastu kierowców samochodów nadjeżdżających z przeciwka, podczas gdy ostrzeżenia wysyłane drogą elektroniczną mają bez porównania większy zasięg.
Oczywiście, wyścig zbrojeń trwa z obu stron – im lepszym sprzętem służącym do unikania mandatów posługują się kierowcy, tym bardziej policja i inne służby udoskonalają swoją taktykę i wyposażenie. Z wykrywaniem nowoczesnych radarów nie radzą sobie tanie antyradary, poza tym policjanci w nieoznakowanych radiowozach mają z reguły CB-radia i chętnie informują zainteresowanych kierowców, że „dróżka jest czysta”. Wiele nowych mierników stacjonarnych wykorzystuje pętle indukcyjne zamiast radarów i żaden klasyczny wykrywacz o nich nie ostrzega.
Producenci antyradarów znaleźli oczywiście i na to rozwiązanie – na rynku pojawia się coraz więcej wykrywaczy wyposażonych dodatkowo w GPS i możliwość wgrywania informacji o miernikach stacjonarnych (w tym również takich, których nie potrafią one wykrywać) oraz potencjalnych źródłach zakłóceń. Dzięki GPS-owi antyradar wie też, z jaką prędkością porusza się auto, i np. podczas jazdy zgodnej z przepisami urządzenie nie informuje o wykryciu sygnałów radarowych. W mieście, gdzie źródeł zakłóceń jest mnóstwo, to rozwiązanie umożliwia jazdę z antyradarem bez rozstroju nerwowego spowodowanego częstymi fałszywymi alarmami.
Jeden z producentów wprowadził niedawno na rynek antyradar przeznaczony do współpracy ze smartfonami. Urządzenie Cobra iRadar to antyradar, który można dyskretnie umieścić np. pod maską auta, za atrapą, tam gdzie podczas rutynowej kontroli nie zauważy go żaden policjant. Do sterowania urządzeniem i odbierania wysyłanych przez nie ostrzeżeń wykorzystywany jest smartfon z zainstalowaną na nim odpowiednią aplikacją, połączony z antyradarem bezprzewodowo przez Bluetooth.
Przecież nikt nie zabroni używać w aucie włączonego telefonu, a aplikacja antyradarowa wygląda na pierwszy rzut oka jak typowa nawigacja! Co ciekawe, aplikacja w smartfonie nie dość, że ma dostęp do bazy danych o stacjonarnych i bezemisyjnych punktach pomiaru prędkości, to na dodatek pozwala na wymianę informacji o patrolach pomiędzy użytkownikami takich urządzeń.
Czy taki sprzęt może zapewnić bezkarność? Na pewno nie, ale wyraźnie zmniejsza ryzyko, że kierowca się zagapi i nie zwolni w porę przed fotoradarem. Zwolennicy antyradarów twierdzą wręcz, że używający ich kierowcy jeżdżą uważniej i ostrożniej, ponieważ fałszywych alarmów jest więcej niż rzeczywistych kontroli.
Nie ma już jednej skutecznej metody unikania mandatów – jeśli ktoś rzeczywiście nie chce ich płacić, musi najpierw zainwestować równowartość kilku solidnych kar w różne urządzenia, a później i tak mieć się na baczności. Nie lepiej trochę zwolnić?
Najprościej jest oczywiście jeździć przepisowo, choć nawet to nie zawsze da gwarancję uniknięcia kłopotów. Oto przegląd różnych rozwiązań mających pomagać w wystrzeganiu się drogowych pułapek
Ostatnio aplikacje antyradarowe to najpopularniejsze rozwiązanie wśród osób poszukujących „ostrzegaczy” – sprzedawcy akcesoriów twierdzą, że to właśnie przez nie jest coraz mniej chętnych na CB-radia i zwykłe antyradary. Zaletą okazuje się niska cena, a wiele aplikacji antyradarowych oferowanych jest nawet za darmo. Jak działają? Dzięki GPS-owi urządzenie zna swoją dokładną lokalizację. Informacje o zagrożeniach (kontrolach drogowych, wypadkach, utrudnieniach w ruchu) pochodzą albo z baz danych znajdujących się na serwerach dostawcy usługi (tzw. punktów POI), albo ze zgłoszeń samych użytkowników. To rodzaj aplikacji społecznościowych – kiedy użytkownik zauważy np. patrol drogowy, powinien kliknąć odpowiedni przycisk, dzięki czemu informacja o zagrożeniu trafi za pośrednictwem serwerów operatora do pozostałych użytkowników znajdujących się w pobliżu. Na tej zasadzie działają m.in. aplikacje Yanosik, Coyote, Rysiek czy AutoRadar. Taki system sprawdza się nieźle na uczęszczanych drogach, ale pod warunkiem, że aplikacja jest popularna. Na odludziu czy np. w nietypowych porach ryzyko, że nikt spośród kilku czy kilkunastu tys. użytkowników aplikacji nie mijał przed nami zaczajonego w krzakach patrolu, jest olbrzymie. Policjanci też wiedzą, jak to działa – coraz częściej po wykonaniu kilku kontroli zmieniają miejsce. Popularne nawigacje działające też w trybie online (np. NaviExpert czy Automapa) oprócz bazy fotoradarów zapewniają funkcję „antyradaru społecznościowego”.
Popularny w Europie „antyradar społecznościowy” w naszym kraju działa słabo, bo ma niewielu użytkowników. Dostępny jako bezpłatna (w Polsce) aplikacja na smartfony lub w formie urządzenia z płatnym abonamentem.
Najpopularniejszy na naszym rynku ostrzegacz, oferowany jako darmowa aplikacja na smartfony lub w formie osobnych urządzeń, ale z abonamentem na transmisję danych. Jest też wersja z kamerą i nawigacją.
To coś więcej niż sposób na unikanie mandatów. Korzystanie z CB pozwala nie tylko ostrzegać się o zagrożeniach, lecz także m.in. spytać o drogę, czy choćby o to, gdzie przy tej drodze można zjeść dobry obiad. Wady? Większość urządzeń bywa uciążliwa – nawet te z automatycznymi blokadami szumów często drażnią zakłóceniami i hałasami. Coraz gorzej zachowują się też użytkownicy tego sprzętu – kiedyś, gdy korzystali z niego niemal wyłącznie kierowcy ciężarówek, w eterze panowała większa kultura, a jakość uzyskiwanych informacji była wyższa. W nowych autach coraz trudniej też znaleźć miejsce na radio CB. Problem zauważyli producenci sprzętu i dostarczają coraz mniejsze urządzenia – niektóre mają rozmiary zbliżone do paczki papierosów. Niestety, skuteczność CB-Radia jako „antymiśka” spada – policjantom z nieoznakowanych radiowozów zdarza się oszukiwać kierowców, a inspektorzy ITD czasem zagłuszają transmisję, żeby jadący ciężarówkami nie mogli się porozumiewać.
Tak, to nie pomyłka – kamerki samochodowe mogą pomóc uniknąć mandatu, ale tylko tego niezasłużonego. Niestety, policjanci z drogówki działają często pod presją narzucanych im norm wykrywalności, w dodatku wielu z nich jest na bakier z wiedzą o obsłudze sprzętu pomiarowego, więc wadliwe pomiary zdarzają się bardzo często. W takiej sytuacji nagranie z własnej kamery (najlepiej wyposażonej w GPS i pokazującej na filmie prędkość) może być niezłym argumentem przy odmowie przyjęcia mandatu – o ile oczywiście sami się takim filmem nie pogrążycie. Uwaga! Kamerki nie są legalizowanymi urządzeniami pomiarowymi, więc zarejestrowane wskazania prędkości nie są automatycznie uznawane za wiarygodne, mimo że w praktyce okazują się dokładniejsze od pomiarów wykonywanych za pomocą policyjnych wideorejestratorów, które legalizację mają. Jeśli jednak sprawa trafia do sądu, to od sędziego zależy, czy uznaje taki dowód za wiarygodny i czy decyduje się na powołanie biegłego lub wykonanie eksperymentu procesowego, który zweryfikuje dokładność wskazań urządzenia. Lepszy taki dowód niż żaden.
Antyradary można legalnie sprzedawać i kupować, ale używanie ich jest niezgodne z prawem i grozi w Polsce mandatem. W innych krajach konsekwencje mogą być znacznie poważniejsze, z konfiskatą auta wyposażonego w taki sprzęt włącznie! Starsze modele urządzeń oraz sprzęt przeznaczony na rynki inne niż europejski można z czystym sumieniem wyrzucić do kosza – na niewiele się zdadzą. W przypadku radarów ręcznych na ostrzeżenie można liczyć tylko wtedy, kiedy policjant wykonuje pomiar. Jeśli przed nami długo nikogo nie mierzył, komunikat – jeśli w ogóle – pojawi się dopiero wtedy, gdy funkcjonariusz już zmierzy naszą prędkość, czyli za późno. Niedrogie antyradary są bardzo podatne na zakłócenia, np. bardziej niż na policyjne mierniki reagują na... czujki montowane nad automatycznie otwierającymi się drzwiami w sklepach czy na stacjach benzynowych!
Cobra iRadar współpracuje ze smartfonem. Niedostatki wykrywacza urządzenie nadrabia pobieranymi przez internet danymi o kontrolach
O ile tzw. jammery mające zakłócać pracę radarów z reguły nie działają, o tyle niektóre „antylasery” okazują się zadziwiająco skuteczne. Urządzenia bywają sprzedawane np. jako „wielofunkcyjne czujniki parkowania”. Owszem, wyglądają jak czujniki parkowania, montuje się je tak samo, ba – nawet mają funkcję pomiaru odległości od przeszkody. Tyle że w przeciwieństwie do typowych czujników nie używają ultradźwięków czy radaru, lecz głowic laserowych, które przypadkiem działają w tym samym (ogólnodostępnym) paśmie, co policyjne mierniki. Urządzenie uniemożliwia wykonanie pomiaru i informuje kierowcę o próbie, a po chwili przechodzi w tryb pracy czujnika parkowania.
Czujnik parkowania
Urządzenie AL Priority oferowane jest jako „wielofunkcyjny laserowy czujnik parkowania” i rzeczywiście tak działa. Przy okazji jednak uniemożliwia wykonanie pomiaru prędkości za pomocą miernika laserowego – efekt jest taki, jakby policjantowi... drżała ręka. Niektóre jammery laserowe mogą współpracować z antyradarami i modułami GPS – tyle że stworzenie takiego uniwersalnego „kombajnu” kosztuje ok. 4000-6000 zł.
W Polsce zaostrzenie przepisów drogowych zwykle kończy się tak, że znaczna część kierowców próbuje je ominąć. Żadne akcesoria nie zapewniają całkowitej bezkarności, a za zmniejszenie ryzyka mandatu trzeba sporo zapłacić.