Ostatnio miałem okazję obserwować nowe ognisko korków w moim mieście. Dla wtajemniczonych - chodzi o wiadukt, łączący w warszawskie Bielany z Żoliborzem. Klasyka gatunku: drogowcy najpierw zdemolowali jedną nitkę wiaduktu, położyli na niej nowy asfalt, a następnie skuli przeciwległą nawierzchnię aż do zbrojenia. Roboty trwają miesiącami. Żeby było ciekawiej, to przy okazji na wiadukcie przestały działać latarnie i jazda po zmroku przebiega niemal po omacku.

Zamiast trzech pasów w każdą stronę, muszą teraz wystarczyć trzy pasy, podzielone na dwa kierunki ruchu. Oczywiście, dwa pasy pozostawiono w kierunku, w którym ruch jest niewielki, a jeden pas przydzielono tam, gdzie aut jest dużo. Taka logika. Efekt murowany: od razu zrobił się korek. Mega korek.

Ujmując temat w liczby, pokonanie pięćdziesięciu metrów drogi dojazdowej do wiaduktu zajęło mi jakieś trzydzieści minut. Miałem więc dużo czasu na obserwowanie tego, co się działo. Oto i moje refleksje, może ich lektura sprowokuje kogoś do myślenia i to myślenia nie tylko o sobie, lecz także o innych uczestnikach ruchu.

Sytuacja wygląda następująco. Po zjeździe z ronda jezdnia ma dwa pasy w jednym kierunku. Na nich już stoją samochody. Po kilkunastu metrach jest przejście dla pieszych z sygnalizacją świetlną. Za tym przejściem zaczyna się najciekawszy element układanki.

Lewy pas kończy się jakieś trzydzieści metrów dalej, na jego końcu stoi bariera. Nie ma rady – trzeba zjechać na pas środkowy. Tutaj rozgrywa się klasyczna dla polskich dróg scena, która sprawia, że myślący kierowcy pukają się w czoło i łapią za głowy.

Jak wiadomo (chociaż, jak widać, nie jest to powszechna wiedza), aby zapewnić jak największą przepustowość drogi przy dużym natężeniu ruchu (korek), dobrze jest wykorzystać każdy jej dostępny fragment. Każdy metr kwadratowy asfaltu jest bezcenny i dlatego powinien się na nim znajdować samochód.

A to oznacza, że kończący się pas należy wykorzystywać na całej długości, a dopiero na końcu zmieniać pas na ten, który wiedzie dalej. Dzięki temu wiele samochodów może np. przejechać przez skrzyżowanie i zatrzymać się na zanikającym pasie, zamiast stać dalej przed skrzyżowaniem. Zanikający pas powinien być wypełniony samochodami po ostatni metr. A tymczasem – czy ktoś z Was widuje u nas taką sytuację?

Najczęściej dojechanie do końca zanikającego pasa i włączenie kierunkowskazu kończy się długim czekaniem, aż ktoś wpuści nas na środkowy pas. Jeżeli jest korek, to ten czas może się bardzo wydłużyć. Dlatego kierowcy, zamiast dojeżdżać do końca zanikającego pasa, już znacznie wcześniej włączają kierunkowskaz, zatrzymują się i czekają, aż ktoś ich wpuści.

Dokładnie tak zrobił kierowca, stojący przede mną. Stał i czekał. A przed nim dwadzieścia metrów pustej jezdni, na której zmieściłoby się kilka samochodów. Czekał i czekał – ponieważ był to korek „stacjonarny”, czyli taki, który niemal się nie porusza, to nawet nie było szansy, żeby ktoś go wpuścił na sąsiedni pas.

Ale w końcu się to udało. Jadę więc do końca zanikającego pasa. Zatrzymuję się i uprzejmie włączam kierunkowskaz. Stoję, czekam, czekam… Przyglądam się twarzom kierowców, którzy tak za wszelką cenę nie chcą mnie wpuścić. I ta obserwacja nie napawa mnie optymizmem.

Kierowcy ze środkowego pasa jadą niemal na zderzaku poprzedzającego auta. Cały czas w napięciu, z nogą na sprzęgle i z włączonym pierwszym biegiem, pilnują, żeby ten odstęp nie powiększył się choćby o centymetr. Jeżeli auto przed nimi posunie się do przodu, oni natychmiast, w mgnieniu oka dojeżdżają mu do tylnego zderzaka. Ryzykują przy tym kolizję, ale za to jaką muszą mieć z tego satysfakcję! „Nie wpuściłem! Jestem gość!”

Zanikający pas ruchu Foto: Mariusz Kamiński / Auto Świat
Zanikający pas ruchu

Ciekawy jest sposób, w jaki unikają kontaktu wzrokowego z kierowcą, który czeka na zanikającym pasie, aż ktoś zrobi mu miejsce. A sposób jest taki: wzrok wpatrzony przed siebie. Głowa nawet nie drgnie. Oczy skupione w jednym punkcie tak, aby przypadkiem nie spojrzeć w stronę auta, mającego włączony kierunkowskaz i oczekującego na pasie obok.

Co zaskakujące, sztuka ta wyjątkowo profesjonalnie wychodzi przedstawicielom obu płci. Co jest takiego w tym kompulsywnym „Nie wpuszczę!”, że nawet empatyczne z natury kobiety w korku zaczynają działać jak tempomat z automatycznym asystentem jazdy w korku, który bezdusznie powtarza wszystkie ruchy poprzedzającego auta?

Jeżeli to Ty jesteś takim „mistrzem”, który pilnuje swojego pasa niczym twierdzy, to czy pomyślałeś – lub pomyślałaś – kiedyś o tym, że Ty też możesz znaleźć się na zanikającym pasie? I co wtedy? Chciałbyś – albo chciałabyś – aby ktoś Cię wpuścił na środkowy pas? Czy może żeby inni zrobili to, co Ty robisz na co dzień, czyli blokowali i nie wpuszczali?

Zanikające pasy są po to, żeby podczas korków wykorzystać je dla samochodów, a nie po to, żeby świeciły pustkami. Bądź mądrym kierowcą i postaraj się wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Będzie nam wszystkim łatwiej na drogach. Będzie mniej nerwów, mniej agresji. Pamiętaj, że Twoja z pozoru drobna nieuprzejmość może u kogoś wywołać chęć odwetu, a taki kierowca na pewno nie prowadzi bezpiecznie.

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Postulat dojeżdżania do końca zanikającego pasa i tam oczekiwania na możliwość jego zmiany dotyczy wyłącznie jazdy w korkach. Kiedy masz do czynienia z zanikającym pasem na wjeździe na drogę szybkiego ruchu, wykorzystaj go do zrównania prędkości a pojazdami, które się na niej poruszają, aby zmiana pasa odbyła się przy jak najmniejszej różnicy prędkości. Ale to już temat na oddzielny artykuł.

Jak zwykle – zapraszam do komentowania. Myślmy o innych, a nie tylko o sobie, a będzie nam wszystkim łatwiej znosić korki i ślimaczące się miesiącami remonty, gdzie na dużym placu budowy bez pośpiechu pracują trzy osoby i jedna mała koparka. Już samo obserwowanie mozołu takich prac remontowych może frustrować. Skoro jednak musimy odstać swoje w korkach, bo mało kto się nami przejmuje, to zadbajmy chociaż sami o siebie. Jako kierowcy. Jeden o drugiego.