- Główną nagrodą w Turnieju Czterech Skoczni w 2001 r. było Audi. Adam Małysz obiecał żonie, że jeśli wygra, to jej go podaruje. Nie przypuszczał, że wtedy odniesie sukces, ale wywiązał się z obietnicy, choć nieco inaczej
- W 2011 r. dał się namówić na start w Rajdzie Dakar. Tak się w to wciągnął, że wziął w nim udział jeszcze cztery razy, a najlepszy wynik to 13. miejsce w 2014 r. Na walkę o jeszcze więcej nie pozwolił brak odpowiednio wysokiego budżetu
- Starty w Dakarze wpłynęły na jego styl jazdy na co dzień, od tego czasu prowadzi rozważniej. Małysz uważa, że najgorszym zachowaniem u polskich kierowców jest wsiadanie za kółko po alkoholu
- Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onetu
Krzysztof Słomski: W czerwcu br. został pan wybrany na prezesa PZN. Jak Adam Małysz czuje się w nowej roli? Nie na zawodach, nie w terenie, tylko za biurkiem.
Adam Małysz: Przyznam, że początek był dla mnie trochę dziwny. Teraz zaczynam się przyzwyczajać i opanowywać całą tę pracę, zapoznawać się z nową sytuacją i pracownikami. Obecnie jest OK (śmiech).
Zastąpił pan na tym stanowisku Apoloniusza Tajnera, swojego byłego trenera, z którym w zasadzie wszystko się zaczęło, gdy w sezonie 2000/2001 wygrał pan słynny Turniej Czterech Skoczni. Wszyscy wiemy, jak potoczyła się dalsza część pana wielkiej kariery. Jak pan wspomina tamten czas?
Na pewno dobrze wspominam. Trudno byłoby źle wspominać po sukcesach, które były w tamtym okresie. Apoloniusz był przede wszystkim doskonałym menedżerem, który potrafił to wszystko scalić. Był też takim trenerem, który dopuścił do kadry osoby z zewnątrz – fizjologa, psychologa, biomechanika. Każdy za coś odpowiadał i to działało, przynajmniej w moim przypadku. Zawsze będę dobrze wspominał ten czas.
Potem rozpoczęła się małyszomania, stał się pan bohaterem narodowym, a skoki narciarskie zdobyły popularność nawet większą niż piłka nożna. Czy od tamtego czasu miał pan taką sytuację, żeby ktoś w Polsce pana nie rozpoznał?
Młode pokolenie już tak tego nie pamięta. Od zakończenia mojej kariery minęło 11 lat, a młodzież interesuje się teraz zupełnie czymś innym. Mam takie sytuacje, że rodzice mnie rozpoznają, chcą sobie zrobić zdjęcie itd. Po czym ich dziecko w ogóle nie wie, kim ja jestem (śmiech).
Wróćmy jeszcze do tego historycznego Turnieju Czterech Skoczni. O ile dobrze pamiętam, to wygrał pan wtedy Audi, które od lat jest jednym ze sponsorów tej imprezy. Co to był za model? Jeździł pan nim później w Polsce?
Zgadza się. To było Audi A4 (generacja B6). Samochód nie został sprowadzony do kraju. Jak wyliczono mi różne podatki, cło itd., to trzeba by było sporo za to zapłacić, więc ten samochód został zlicytowany gdzieś w Austrii. Ja dostałem pieniądze i kupiłem nowy samochód w Polsce. Tak to wyglądało. De facto to nie sobie, tylko żonie. Przed wyjazdem na Turniej Czterech Skoczni rozmawiałem z żoną, która powiedziała: "Jak już wygrasz to Audi, to mi je dasz". Odpowiedziałem: "No pewnie, że ci je dam", bo nie wierzyłem wtedy, że wygram. No i później trzeba było samochód oddać (śmiech).
Chyba polubił pan tę markę, prawda? Bo obecnie porusza się pan Audi S8.
Tak, jakiś czas temu wróciłem do marki Audi. Jestem teraz ambasadorem Grupy Krotoski i jeżdżę takim solidnym Audi S8, które robi wrażenie i jest bardzo komfortowe. Bardzo dużo podróżuję, więc to ważne. Jeszcze do niedawna robiłem tak 100-120 tys. km rocznie, głównie dużymi autami, SUV-ami, a teraz chciałem spróbować czegoś takiego bardziej wygodnego na długie trasy, czyli dużego sedana, i jestem bardzo zadowolony. W limuzynie jest ciszej, zdecydowanie inaczej. Powiem szczerze, że jestem mniej zmęczony na tych długich trasach.
W 2011 r. zakończył pan karierę skoczka i został... kierowcą rajdowym. Co pana do tego skłoniło? Od zawsze musiał pan lubić samochody, jednak zawodowstwo to poważna sprawa. Jak przebiegła zamiana nart i śniegu na kierownicę, błoto i piach?
Zawsze lubiłem motoryzację, byłem fanem motorsportu. Zawsze gdzieś tam było to bliskie mojemu sercu, ale, szczerze powiedziawszy, nigdy nie miałem takiej ambicji, nie myślałem o tym, że sam będę jeździł zawodowo. Dwa lata przed końcem kariery zgłosił się do mnie pewien team, który zaproponował, żebym z nimi pojechał na Dakar. Poszli tak od razu z grubej rury. Ja troszkę ich wtedy wyśmiałem. Powiedziałem – "No ale ja skoczkiem jestem". Oni odparli, że poczekają. Jak skończę karierę, to wrócimy do tematu, bo ten projekt dopiero się rodził, więc fajnie by było itd. No i po tych dwóch latach, jak ogłosiłem w Oslo, że kończę karierę skoczka narciarskiego, byłem przekonany, że oni o tym zapomnieli, bo nie odzywali się od tamtego czasu. No ale na drugi dzień był telefon, kiedy się możemy spotkać, bo słyszeli w telewizji, że kończę karierę, to może czas teraz na Dakar.
Byli zdeterminowani...
Byli. Wyczekali, byli cierpliwi po prostu. Poczekali na tę swoją chwilę. No i tak się to w zasadzie rozpoczęło. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy, przedstawili mi projekt, który był bardzo fajny. Oczywiście, byłem wystraszony, i to potwornie, na początku, bo nigdy nie uprawiałem tego sportu i to jeszcze wyczynowo. Ten pierwszy rok dałem sobie na to, żeby się oswoić i sprawdzić, czy jest to dla mnie, czy sobie z tym poradzę, mając świadomość tego, że zaczynam od zera. Tak jak zaczynałem być skoczkiem narciarskim, gdy miałem sześć lat, tak samo było tutaj, gdy miałem 33 lata. Wiedziałem, że nie będzie to proste, ale że mogę te moje cechy sportowe w wielu przypadkach przenieść na inną rywalizację. Wiedziałem też, że muszę być bardzo cierpliwy. Na początku nie było łatwo. Było bardzo trudno, miałem sporo momentów kryzysowych, ale z czasem stało się to wielką pasją. Jak mi kiedyś ktoś powiedział, Dakar jest trochę jak choroba. Jak się "zarazisz", to trudno jest się z tego wyleczyć czy to odchorować. Muszę przyznać, że to prawda.
No właśnie, nie tak dawno temu ponownie miałem okazję być na spotkaniu z Krzysztofem Hołowczycem, który opowiadał, jak Dakar go "zaraził". Wcześniej był sceptyczny, bo w rajdach płaskich walczył o sekundy, a tutaj liczyły się minuty lub nawet godziny. Wspominał o wspaniałej atmosferze Dakaru, o walce z rywalami, warunkami, awariami i wreszcie z samym sobą. Czy faktycznie to tak wciąga, jest jak narkotyk? Kto trafił na Dakar, ten z reguły na niego wraca. Co pana skłaniało, żeby wystartować w tych morderczych zawodach aż pięć razy?
Jest coś takiego, co cię "zaraża", tym bardziej że dostajesz potwornie w kość, a jednak chcesz to robić. Ma ten rajd coś takiego w sobie, że cię przyciąga. Z roku na rok, gdy kończysz jeden Dakar, to już myślisz, co byś zrobił w kolejnym, czym byś pojechał, czego byś nie zrobił. I to jest coś, co powoduje, że to cię strasznie napędza. Nie da się tego tak prosto wytłumaczyć, ale coś w tym jest, coś niesamowitego. W moim przypadku wielokrotnie było też tak, że jak mi coś wychodziło, co sobie zaplanowałem, to mnie to nakręcało. Oczywiście, czasem dochodziły momenty krytyczne, przy dachowaniu, uderzeniach itd., kiedy zastanawiałem się, czy to jednak nie za dużo, że może jednak się do tego nie nadaję. Tak było na samym początku, ale szybko mi to przechodziło. Bo znowu zaczynało iść dobrze, była walka. Ja chyba jako jeden z nielicznych lubiłem wydmy. Pamiętam, jak zawodnicy i piloci panikowali, że teraz będą wydmy, i to przez 300-400 km, więc to będzie męczarnia, a ja wiedziałem zawsze, że na tych wydmach zrobię dobry wynik (śmiech).
- Przeczytaj także: Hołowczyc na luzie. Wywiad o kolekcji aut, mandatach i elektrykach
Szybko okazało się, że nie jest to fanaberia wielkiego mistrza, tylko faktycznie ma pan talent również w rajdach terenowych. 13. miejsce w Dakarze 2014 to przecież świetny wynik!
Dokładnie, tym bardziej że ja wiedziałem doskonale, że od razu nie zrobię nie wiadomo jakiego wyniku, że to będzie pewien proces. Trochę mi szkoda, że zabrakło mi czasu, głównie z powodu finansów, żeby kontynuować tę karierę, bo wiadomą sprawą jest, że zamiary były zdecydowanie większe. Motorsport jest brutalny, bo bardzo wiele zależy też od sprzętu, teamu i budżetu, który masz. Żeby się szkolić, żeby wystartować, żeby starczyło na części. Spotkałem się w pewnym momencie z taką dużą ścianą, która wyrosła przede mną i nie szło jej przebić. Dreptałem za sponsorami, w zasadzie to za moim głównym sponsorem, i niestety nie udało się pozyskać tego budżetu. A jechać, żeby jechać, to w tamtym czasie już dla mnie było za mało. Ja już byłem gotowy i chciałem walczyć o więcej i wiadomo było, że do tego potrzebny jest zdecydowanie większy budżet.
Czy w garażu ma pan też terenówkę, którą co jakiś czas wybiera się wyszaleć lub wziąć udział w jakiś zawodach?
W zawodach nie biorę udziału. Ta chęć rywalizacji powoduje, że podchodzę do tego w ten sposób, że jeśli miałbym coś takiego robić, to jedynie na porządnym sprzęcie. To już nie te czasy, jak startowałem w pierwszym czy drugim Dakarze, że te samochody były po to, żeby przetrwać. Tym bardziej, jeśli masz się ścigać w rajdach cross-country w Pucharze Świata czy Europy. Oczywiście, nigdy nie mów nigdy. Teraz choćby i w Dakarze wprowadzono kategorię historyczną. Ja zresztą mam swój samochód, którym przejechałem pierwszy Dakar – Mitsubishi Pajero, 177-konnego dieselka. Wprawdzie pójdzie na wystawę do galerii, ale jest cały czas sprawny. Gorzej jest z czasem. Tu mam najgorzej, bo nie mam czasu na przyjemności, nad czym momentami ubolewam.
A jakim jest pan kierowcą na co dzień? Czy starty w Dakarze coś pod tym względem zmieniły?
Myślę, że rajdy bardzo dużo zmieniły w stylu mojej jazdy i w świadomości przede wszystkim. Myślę, że to każdy kierowca rajdowy potwierdzi, że zaczynasz patrzeć nie tylko przed siebie, ale wręcz masz oczy dookoła głowy. Poza tym dużo szybciej reagujesz na pewne rzeczy i umiesz się zachować. Ja od zawsze byłem za tym, żeby przy kształceniu nowych kierowców były szkolenia na płycie poślizgowej i inne ćwiczenia, które pokażą cywilowi, jak reagować w sytuacji zagrożenia. Bo póki się nic nie dzieje, jest fajnie. Ale gdy wpadniesz w poślizg, za późno zaczniesz hamować przed przeszkodą, różne są sytuacje, naprawdę... I wtedy często pojawia się panika, no bo nie wiesz, jak się zachować. I powiem szczerze, że bardzo dużo mnie rajdy nauczyły, ale też respektu. Ja mogę sobie poszaleć tam, gdzie mogę – na torze, na rajdzie, na treningu, czyli tam, gdzie jest miejsce do tego. Natomiast na drodze jest mnóstwo samochodów i są kierowcy o innym nastawieniu i z różnymi umiejętnościami. To spowodowało, że zacząłem inaczej patrzeć na normalną jazdę.
Jak pan ocenia polskich kierowców? Taryfikator mandatów i punktów karnych mamy już znacznie ostrzejszy, ale niektórzy nasi rodacy nie tracą "fantazji".
No tak, ale myślę, że to jest tylko pewien procent tych, którzy mają tę "fantazję". Z jednej strony jest to przykre. Dochodzi do niebezpiecznych sytuacji, które stwarzają zagrożenie dla innych lub w których ludzie tracą życie. I tego nie powinno być. Ale myślę, że nie jesteśmy w stanie tego zwalczyć, podnosząc mandaty. Myślę, że najgorsze jest wsiadanie za kółko po alkoholu. Podniesiono kary i dalej to jest, więc trudno będzie zmienić mentalność ludzi, którzy tak robią, bo jednak większość zdaje sobie z tego sprawę. Mimo wszystko myślę, że jeździmy coraz lepiej i mamy coraz lepsze samochody, co też ma wpływ na bezpieczeństwo.
Jeździ pan też... bardzo wolno po asfalcie. Mam na myśli kierowanie samochodem pościgowym w biegu Wings For Life. Jak się pan odnalazł w tej roli?
W pierwszej edycji biegłem, później zacząłem jeździć. Zaczęło się od mojej kontuzji. Wtedy zaproponowano mi, czy bym nie pojechał "Catcher Carem". Tak to się zaczęło i tak zostałem. Tak to zostało przyjęte, że Kapitan Wąs wszystkich goni, bo taką mam ksywę (śmiech).
Proszę opowiedzieć, jak wygląda jazda autem "pościgowym".
Początki były dziwne dla mnie, bo prędkości, które tam są (obecnie zaczyna się od 14 km/h — przyp. red.), są zupełnie sprzeczne z teorią rajdów, ścigania się czy po prostu ścigania kogoś, ale taka jest idea wydarzenia Wings for Life. Trzeba było się do tego przyzwyczaić. O tyle to jest prostsze, że mamy pewne ułatwienia. Są systemy, które pokazują, ile powinieneś przyspieszyć, ile zwolnić. Oczywiście, jest to wyśrodkowane i musisz trzymać się pewnej granicy. Jeśli troszkę zwolnisz, potem musisz troszkę przyspieszyć. Nie jest to aż takie trudne, ale tempomatu się nie da używać przy tak niskiej prędkości.
- Przeczytaj także: Kamil Syprzak o swojej pasji, którą nie jest sport
Czytałem też pana wypowiedź, że ekipa auta pościgowego nie może zbyt dużo pić przed startem...
Największy problem był właśnie, zanim wprowadzono nowe przepisy, że trochę jednak szybciej jedziemy i szybciej się zmieniają te prędkości. Był taki jeden bieg, w którym chyba siedem godzin jechaliśmy. Najgorszy problem jest właśnie z sikaniem. W zasadzie nic nie pijemy, trochę ewentualnie wody, żeby pęcherz wytrzymał, bo nie możemy się zatrzymać (śmiech).
Muszę się pochwalić, że biegłem w tym roku w Poznaniu. Dogonił mnie pan tuż przed 11 kilometrem, moja żona dotarła do 28. Czy zobaczymy się też podczas kolejnej edycji? Planuję wtedy przebiec zdecydowanie większy dystans.
O, no to pięknie. Taki jest plan, żebym znowu jechał. Mam nadzieję, że się nic nie zmieni.
No to trzymam za słowo. Na koniec pytanie, które zadaję prawie każdemu rozmówcy. Co pan myśli o elektrycznej motoryzacji? Czy miał pan okazję jeździć dłużej elektrykiem?
Kiedyś w Dakarze estoński team jechał samochodami elektrycznymi, ale one były doładowane agregatami, które mieli na pokładzie (śmiech). Z drugiej strony pokazywali, że można. W Polsce największym problemem jest infrastruktura, której jeszcze nie mamy. Powiem szczerze, że przy moich kilometrach bałbym się jeździć samochodem tylko i wyłącznie elektrycznym. Hybrydą jeździłem. Jestem chyba za bardzo przyzwyczajony i zbyt wygodny, bo zawsze gdzieś ta stacja po drodze jest. A ładowarek dalej nie ma zbyt wiele, szczególnie z tym systemem szybkiego ładowania. Same samochody elektryczne są bardzo szybkie i komfortowe. Jedno, co gryzie, to dźwięk. Jednak V8 to V8, i to na fanach motoryzacji robi zupełnie inne wrażenie. Sztuczny dźwięk z głośników to nie to samo.