Urzędnicy zajmujący się bezpieczeństwem ruchu drogowego w Polsce w ostatnich latach znaleźli się między młotem a kowadłem. Z jednej strony Unia Europejska lansuje ambitny program ograniczenia liczby ofiar wypadków drogowych o połowę, z drugiej – nasze statystyki są alarmujące. Z punktu widzenia Unii to klęska, choć sytuacja, w której liczba ofiar nie wzrasta mimo coraz większej liczby samochodów zarejestrowanych w Polsce, obiektywnie nie jest najgorsza.
„To jasno pokazuje, że proste środki zmniejszenia liczby ofiar okazały się niewystarczające i trzeba sięgnąć po metody radykalne” – podsumowuje Andrzej Grzegorczyk, dyrektor Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Ponieważ Komisja Europejska jasno wskazuje, że rozwiązania prowadzące do egzekwowania ograniczeń prędkości są najskuteczniejsze, Polska podążyła tą drogą.
Odpowiedzialność za pilnowanie prędkości na drogach w dużym stopniu przejmuje Inspekcja Transportu Drogowego. Do tej pory „krokodyle”, jak nazywani są funkcjonariusze ITD z powodu zielonych mundurów, byli postrachem kierowców ciężarówek i autobusów, wykazując się skutecznością w kontrolach czasu pracy kierowców zawodowych i tropiąc przeładowane ciężarówki, które niszczyły polskie drogi.
Teraz Centrum Nadzoru ma powstać właśnie przy ITD. Tam będą spływać informacje o przekroczeniach prędkości z całego kraju – zarówno ze stacjonarnych fotoradarów, jak i od policyjnych patroli. Policjant w białej czapce nawet nie będzie wystawiał mandatu „spieszącemu się” kierowcy, tylko wypełni druczek, który trafi do ITD.
„Nie można mówić o żadnej konkurencji między policją a ITD” – zastrzega Marek Konkolewski z Komendy Głównej policji. O przyczynach odsunięcia policji nie chce rozmawiać, zamiast tego wskazuje na korzyści z uwolnienia części funkcjonariuszy od żmudnej, biurokratycznej roboty. Dziś 4,5 tys. policjantów drogówki pełni służbę na ulicach, od maja 2010 będzie ich 7 tys. „To, że powstanie system automatycznego pomiaru prędkości nie znaczy, że naszym priorytetem przestanie być walka z piratami drogowymi przy użyciu «suszarek», przenośnych fotoradarów i wideorejestratorów w radiowozach” – zapewnia Marek Konkolewski.
Więcej światła na tę sprawę rzuca jeden z autorów zmian przepisów, poseł Stanisław Żmijan z Platformy Obywatelskiej. Teoretycznie Centrum Nadzoru mogło powstać w ramach policji – w końcu i tak trzeba je stworzyć od zera. „W policji mamy jednak do czynienia z uznaniowością wymierzanych kar i nadmierną biurokracją. ITD gwarantuje sprawniejsze działania, dodatkowo funkcjonariusze ITD, choć noszą mundury, to jednak z punktu widzenia prawa są pracownikami cywilnymi i nie mają prawa do emerytur mundurowych” – wyjaśnia Stanisław Żmijan.
To jednak nie koniec rewolucyjnych treści w nowych przepisach. Dziś największym zmartwieniem kierowców nie jest wysokość mandatów, a liczba punktów karnych. W przypadku przekroczenia prędkości wystarczą trzy poważne wykroczenia, by pożegnać się z prawem jazdy. Co roku uprawnienia do kierowania samochodem traci około 4-5 tys. kierowców, a kolejne 15 tys. ratuje się przed tym, uczęszczając na specjalne kursy dla „piratów drogowych”, organizowane przez wojewódzkie ośrodki ruchu drogowego. Kosztem 300 zł i 6 godzin wykładów na temat skutków wypadków drogowych można raz na pół roku skasować 6 punktów karnych ze swojego konta.
Teraz autorzy ustawy proponują inny układ. „Jeśli kierowca zapłaci mandat w ciągu 14 dni, otrzyma 20-procentowy rabat i nie dostanie punktów karnych” – mówi Stanisław Żmijan. Oczywiście, oprócz marchewki jest także i kij. Kto nie zapłaci w ciągu miesiąca, ten będzie musiał zapłacić dwukrotność mandatu. Tylko czy ta „promocja” nie oznacza, że bogaci kierowcy będą teraz mogli po prostu wliczyć mandaty w koszty i ignorować ograniczenia prawa? „Ale ile jest takich osób w Polsce? Za to dziś w internecie kwitnie handel punktami karnymi – jeśli ktoś nie chce ich mieć, to wynajmuje osobę, która przyzna się, że to ona prowadziła auto i jest na zdjęciu z fotoradaru. Cena około 100 zł za punkt” – wskazuje poseł Żmijan.
Przeciwnikiem takiego rozwiązania jest prof. Marian Filar, specjalista od prawa karnego. Jego zdaniem efekt prewencyjny kar zależy od ich dostosowania do ciężaru czynu i dolegliwości dla konkretnej osoby. „W przypadku mandatów nadawanych z automatu, dla jednych będą one rujnujące, a dla innych po prostu niczym” – przestrzega Marian Filar.
Projekt zmian przepisów trafił teraz do Senatu. Następnie ponownie musi go zatwierdzić Sejm, a na koniec podpisać prezydent. Jak będzie działał nowy system
W ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy przy polskich drogach ustawionych zostanie około tysiąca słupów fotoradarowych. Samych fotoradarów będzie mniej (dziś jest 127), ale ma ich sukcesywnie przybywać. Każdy słup zostanie oznaczony znakiem ostrzegawczym, więc kierowcy nie będą zaskakiwani. Fotoradary stacjonarne mają obsługiwać inspektorzy ITD, natomiast policja nadal będzie mierzyć prędkość kierowców „zza krzaka” (radarami ręcznymi i fotoradarami przenośnymi) oraz z radiowozów z wideorejestratorami. Każda informacja o przekroczeniu prędkości zostanie przesłana do Centrum Nadzoru nad Ruchem Drogowym, gdzie przy pomocy bazy CEPiK ustali się właściciela auta. Musi on wskazać, kto kierował w tym czasie samochodem. Jeśli tego nie zrobi lub wskaże osobę przebywającą za granicą, to właściciel poniesie karę za wykroczenie (ale nie dostanie punktów). Kierowca, który będzie się uchylał od zapłacenia mandatów, może stracić prawo jazdy nawet na rok.
Dlaczego w Polsce na drogach jest więcej ofiar niż w RFN?
Oficjalnie przyczyną 44 proc. wypadków spowodowanych przez kierowców jest „niedostosowanie prędkości do warunków ruchu”. Ale to niejedyna przyczyna tego, że w Polsce liczba ofiar śmiertelnych na 1000 wypadków jest wyższa niż np. w Niemczech. Oto kolejne. Brak odpowiedniej sieci dróg. Autostrad przybywa zbyt wolno i wciąż główne miasta w Polsce łączą drogi, które standardem porównywalne są z szosami lokalnymi na Zachodzie. Ruch na drogach krajowych jest bardzo duży, a sytuację pogarszają ciężarówki, które trudno wyprzedzić. Brakuje obwodnic, przez co dochodzi do kolizji ruchu lokalnego z tranzytowym.
Zbyt stare samochody. Statystyczne auto osobowe zarejestrowane w Polsce wyprodukowano w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku. Nawet gdyby te samochody były w idealnym stanie technicznym – a przecież nie są! – to i tak poziomem zabezpieczeń nie dorównują najnowszym modelom. Większość samochodów w Polsce nie ma nawet ABS-u, podczas gdy 80 proc. aut sprzedawanych w Niemczech ma ESP. Najpopularniejsze modele na naszych drogach nawet nie występują w bazie testów Euro NCAP, a jeśli nawet są takie auta, to ich wyniki mówią same za siebie (Fiat Seicento – 1,5 gwiazdki).
Kiepskie ratownictwo medyczne. Ranni w wypadkach zbyt długo czekają na pomoc , zwłaszcza na Mazurach i tzw. ścianie wschodniej. Ofiara wypadku ma największe szanse na przeżycie, gdy w ciągu godziny od zdarzenia drogowego znajdzie się w szpitalu. Tymczasem w naszych warunkach sam przyjazd karetki zajmuje właśnie godzinę.