Na wielkiej, bezwstydnie chromowanej chłodnicy brak znaczka Hyundaia – zamiast tego jest unikalne dla Equusa logo. Czyżby ten model wstydził się swoich koreańskich korzeni? Wstyd mu czy nie, auto zasługuje na uwagę.
Ma ponad pięć metrów długości, z tego co się orientuję, na liście jego wyposażenia jest wszystko, czego możesz potrzebować, a nawet ciut więcej, a pod maską pracuje silnik V8 o mocy prawie 400 KM. Gdyby to był Mercedes, pewnie kosztowałby 700 tys. zł, ale ponieważ to tylko Hyundai, który niemalże w zeszłym tygodniu sprzedawał nam model Pony, to cena tego auta wynosi około 50 tys. dolarów, czyli pi razy oko 140 tys. zł. Dla porównania – najtańsza klasa S kosztuje 340 tys. zł, a za 140 tys. zł można mieć najtańszą klasę C… Rozwiązania tej dziwnej sytuacji są dwa – albo Hyundai postradał zmysły i pomylił się w czasie tworzenia cennika, albo to, co robi Mercedes, to zdzierstwo.
Poza tym Hyundai Equus nie ma instrukcji obsługi. Tak, mowa o tej encyklopedii, która leży w schowku. Nie oznacza to wcale, że koreańska limuzyna jest prosta jak cep i nie potrzebuje instrukcji obsługi – zamiast niej jest tablet (coś jak iPad) z ekranem dotykowym i multimedialnymi prezentacjami. Co więcej, tablet jest w cenie auta, nie trzeba za niego dopłacać. Czyż to nie fajne?