Mierzą, czy aby co do centymetra zaparkowaliśmy między rozstawionymi pachołkami. Można tego uniknąć, jeżeli mamy gruby portfel. Za zdanie egzaminu ze znajomości przepisów ruchu drogowego trzeba bowiem zapłacić od 1700 do 2000 zł.
Obecnie egzamin na prawo jazdy można zdać jedynie w wojewódzkim ośrodku egzaminacyjnym. Składa się on z trzech etapów. Najpierw musimy zaliczyć testy. Choć pytania w porównaniu z testami w USA są trudne, to większość przechodzi je za pierwszym podejściem. Z kolei drugi etap, umiejętność jazdy samochodem na placu manewrowym, zalicza za pierwszym podejściem 10 proc. kursantów. Dopiero wtedy ubiegający się o prawo wyjeżdżają na miasto.
Tajemnicą poliszynela jest, kto i za ile załatwi nam zdanie egzaminu. Nawet specjalnie nie trzeba szukać dojścia. Instruktor, który uczy jeździć, proponuje to pierwszy. Zazwyczaj jest tak, że ma on znajomego w ośrodku egzaminacyjnym i przez niego dociera do egzaminatora. Jeżeli instruktor jednak nie zaproponuje tego, bez problemu dowiemy się o całej "procedurze" w holu ośrodka, kiedy będziemy opłacali swój egzamin.
- Zanim przystąpiłem do egzaminu, wiedziałem, że mogę go kupić. Miałem wtedy 17 lat i uczyłem się, a rodzice nie chcieli wyłożyć takiej sumy. Zdawałem więc do skutku. Udało się za piątym razem. Testy zdałem za pierwszym. Następnie trzy razy oblewałem na placu manewrowym. Dwa razy na jeździe po łuku w przód i w tył i raz na tzw. kopercie. W moich grupach na miasto wyjeżdżały zazwyczaj dwie osoby: kursant i instruktor - opowiada Piotr, student.
Co głosi plotka- Jeżeli zapłacimy za egzamin - twierdzą kursanci - jedyną rzeczą, którą musimy zrobić, to pojawić się na egzaminie. Właściwie tylko po to, żeby podczas czytania listy obecności potwierdzić ją. Ponieważ od razu nie można wyjść, delikwent próbuje rozwiązać test. Nie musi jednak zmuszać do pracy szarych komórek. Cokolwiek skreśli, to i tak zda. Po testach idzie do domu, a po 2 tygodniach odbiera "prawko".
- Mnie egzamin załatwiła siostra znajomego taksówkarza. Nawet nie musiałem chodzić do lekarza po zaświadczenie. Wszystko załatwili beze mnie - opowiada Marek z Warszawy. - Zapisali mnie nawet na egzamin i powiedzieli gdzie i kiedy się odbywa.
Jak głosi plotka, największa korupcja panuje w ośrodkach warszawskich. Zdany egzamin podobno załatwiają tam nawet znajomi pracowników, którzy kręcą się w pobliżu placu manewrowego. Za to nie da się przekupić samego egzaminatora, nawet w cztery oczy, bo jest ryzyko, że rozmowę można nagrać.- To duże ryzyko - mówi jeden z warszawskich egzaminatorów. - Nas też kontrolują. Musimy uważać. Bardzo często delikwenci próbują nam wręczyć kopertę, ale nic z tego. Niektórzy egzaminatorzy mają znajomych w ośrodkach nauki jazdy, a nawet sami je prowadzą. Kogoś musimy oblewać, a więc najlepiej tych, co nie płacą. Chętnych do pracy u nas są tysiące. Tworzone są specjalne listy. W tych czasach niełatwo jest dobrze zarobić. A tutaj cwany egzaminator zarobi nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie.
Co mówią instruktorzy:
- Co też pan opowiada! Jaka korupcja? - pyta nas Andrzej Wierzbowski, zastępca dyrektora Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego w Warszawie przy ul. Floriańskiej 10. - Nie sprawdzamy naszych egzaminatorów pod kątem łapówkarstwa, bo jak? W trzech warszawskich ośrodkach przeprowadzamy miesięcznie około 500 egzaminów. Nie widziałem nikogo biegającego z metrówką. Z naszych statystyk wynika, że za pierwszym razem zdaje 30 proc. kandydatów do prawa jazdy. Gdybym spotkał się z przypadkiem przekupstwa, na pewno podjąłbym stosowne działania...
Natomiast z innych statystyk wynika, że łatwiej jest zdać egzamin w mniejszych miastach, gdzie liczby oblewanych są zdecydowanie mniejsze, a zdających za pierwszym razem - większe. Dlatego ten, kto tylko może, zdaje coraz częściej egzamin poza stolicą.Dyr. Wierzbowski twierdzi, że nasze informacje to zwykłe plotki, twór medialny. My zaś, wysłuchując obu stron, zastanawiamy się, czy - jak zwykle - prawda leży pośrodku?Życie zdaje się jednak potwierdzać nasze spostrzeżenia. Historia z Mysłowic nie jest faktem medialnym.Piotr Krysiak