Zużycie na poziomie 8 litrów na 100 oznaczało jakiegoś lichego Opla Kadetta. Kto musiał się czymś takim zadowalać, temu można było jedynie serdecznie współczuć.
Dwadzieścia litrów! O tak! To już brzmiało poważnie, kojarzyło się z gabinetami ważnych dyrektorów i było cool, nie mniej niż hawańskie cygaro w kąciku ust. Po kryzysie naftowym roku 1973, wiele się zmieniło. Najpierw w USA. A było tam co zmieniać.
Weźmy jako przykład takiego Cadillaca Eldorado (V8, 8194 ccm pojemności) - rok 1970: 406 KM, 23 litry benzyny na 100 km. Rok 1976: 193 KM, 30 litrów na 100 km. Dopiero wprowadzenie nowoczesnych układów wtryskowych znacząco obniżyło ilości zużywanego paliwa. Ciągle jeszcze funkcjonuje legenda o pożerających paliwo amerykańskich ośmiocylindrowcach.
Tymczasem jest ona zupełnie fałszywa: już w latach 60-tych te wielkie okręty lądowe z silnikiem o pojemności 5,5 litra zadowalały się i to dysponując jedynie najzwyczajniejszym w świecie gaźnikiem, 15-17 litrami na 100 km. Wcale więc nie spalały więcej niż europejskie auta z 6-cioma cylindrami a la Porsche 911 czy Mercedes 280 S.
W latach 80-tych co innego było cool. Nadeszła fala fascynacji turbo. I znowu trzeba było dolewać 20 litrów paliwa co 100 km. Nawet pierwszy kombiak Mercedesa z turbosprężarką (300 TD turbodiesel, 1980–85) spalał 14 litrów na setkę.
Kto jednak chce odnaleźć prawdziwych pożeraczy paliwa musi szukać wśród aut sportowych. Ukoronowaniem paliwowej rozrzutności wśród aut sportowych jest Lamborghini LM 002, terenówka o masie 3 ton z 12-cylindrowym silnikiem. 40 litrów to było minimum jakie to auto spalało w czasie jazdy o charakterze spacerowym. W czasie jazdy po piaskach arabskich pustyń, gdzie to auto najczęściej było kupowane, spalanie mocno przekraczało 100 litrów na 100 kilometrów.
Obejrzyjcie naszą galerie największych paliwożerców wszech czasów i przypomnijcie sobie czasy, kiedy benzyna była tania a dwutlenek węgla był sympatycznym gazem, kojarzącym się z bąbelkami w oranżadzie.