Logo
WiadomościAktualnościRajd przez Dżunglę Dinozaurów

Rajd przez Dżunglę Dinozaurów

Autor Robert Rybicki
Robert Rybicki

Był gorący i wilgotny, grudniowy poniedziałek, gdy wjechaliśmy do Dżungli Dinozaurów. Sznur samochodów przez kilka godzin dzielnie przedzierał się przez gęstwinę i mlaskające błoto.

Zapowiadało się dziesięć mokrych, przygodowych dni, które mieliśmy spędzić na trasie najtrudniejszego rajdu przeprawowego świata, organizowanego w Malezji od siedmiu lat pod wiele mówiącą nazwą Rainforest Challenge, czyli "pojedynek z dżunglą". Na start przyjechały ekipy z kilkudziesięciu krajów. Gospodarze - Malezyjczycy - wystawili najwięcej samochodów. Niektórych uczestników już z daleka można było łatwo rozpoznać: Urugwajczycy nie rozstawali się z kubkami południowoamerykańskiej herbaty yerba mate, a Hindus uparcie chodził w turbanie, który tylko podczas mocnego deszczu przykrywał czepkiem kąpielowym. Nie zabrakło też oczywiście drużyny z Polski w specjalnie skróconym, czerwonym Land Roverze Defenderze. Deszcz padał od momentu, gdy wjechaliśmy do dżungli. Pierwsze obozowisko rozbite na kawałku pochyłego pobocza nie wróżyło najlepiej. Przez całą noc zsuwałam się z polowego łóżka, uważając, żeby nie wpaść w czerwone, śliskie, lepkie błoto. Rano karawana ruszyła dalej, by po kilku godzinach dotrzeć do zerwanego mostu i zatrzymać się bezradnie w nieustającej tropikalnej ulewie. Na rajd celowo wybrano grudzień, który na południowo-wschodnim wybrzeżu Malezji słynie z monsunowych opadów zamieniających wszystkie spokojne rzeczki w rwące potoki, a leśne trakty w gliniaste bajora. W takich warunkach radować się mogły tylko pijawki. Gdy były głodne miały... 30 cm długości, osiągając rozmiary dwa razy większe po napiciu się świeżej krwi. Każde wejście do dżungli kończyło się natarciem wyposzczonych pijawek, które atakowały z ziemi, trawy i z powietrza, dokonując desantu z gałęzi. Delikatnie wkradały się pod koszule albo do wnętrza długich butów i tam, nie niepokojone przez nikogo, piły do syta. Po kilku dniach przyzwyczaiłam się do ich obecności i nie dziwiły mnie już plamy z krwi na plecach i spodniach. Pijawki, mimo że wredne, mają jedną dobrą cechę: kiedy zaspokoją głód, po prostu odpadają. Rzeka porwała most, przez który mieliśmy się przeprawiać. Konwój zawrócił, by wkrótce stanąć przed kolejną wodną przeszkodą. Kilka godzin zajęło nam ścięcie kilku drzew i ułożenie z nich prowizorycznego mostu składającego się z czterech belek powiązanych łańcuchami: po dwie belki na każde z kół. Kiedy samochody przetoczyły się ostrożnie nad wzburzoną wodą, natychmiast wpadliśmy w gliniaste rozpadliny. Koła buksowały, wzbijając fontanny błota. Raz po raz padało magiczne hasło wszystkich off-roadowców: "Wyciągarka"! Pilot, który wyskakiwał z szoferki, był już tak mokry i brudny, że nie zważał na kałuże i rowy. Ciągnął za sobą stalową linę z takim zapamiętaniem, jakby nic innego przez całe życie nie robił. Mocował ją na skórzanym ochraniaczu zapiętym wokół pnia drzewa i krzyczał do kierowcy: "Ciągnij!". Centymetr po centymetrze samochód wyjeżdżał znów na prostą i odzyskiwał czucie w kołach. Aż do następnego pionowego zbocza, do następnego trzęsawiska, bajora, do najbliższej rzeki i zwalonego mostu. I tak przez dziesięć długich, monsunowych dni. Wieczorem 17 grudnia z Dżungli Dinozaurów wyłonił się sznur samochodów wraz z ich zwycięskimi załogami. Wszyscy byli zmęczeni i brudni, ale z daleka widać było tryskające szczęściem oblicza Malezyjczyków. Po raz pierwszy w siedmioletniej historii rajdu zwyciężyła załoga gospodarzy.

Autor Robert Rybicki
Robert Rybicki
Powiązane tematy: