Zmierzch. Twój samochód tkwi bezradnie w błocie, a co gorsze, z jednego z kół właśnie uleciało powietrze. Chociaż wokoło rosną drzewa, dla Ciebie to żadna pociecha, bo nie masz wyciągarki (a akumulator i tak ledwie dycha). Telefon już dawno stracił zasięg.
Off-roadowe science-fiction – ktoś powie, nie wierząc w tak nieprawdopodobną wręcz kumulację pecha. Racji mieć nie będzie, bo to sytuacja wzięta z życia, która – co gorsze – potrafi przyjąć jeszcze upiorniejsze rozmiary.
Pakując się samotnie w teren, zamiast liczyć na szczęście czy telefon do przyjaciela, warto ruszyć głową i wrzucić do auta kilka przydasiek. W żargonie off-roaderów ta nazwa oznacza rzeczy, które... się przydają. To np. zapałki, kompas, scyzoryk, siekiera, najnowszy numer Auto Świata 4x4 i tak dalej. Listę poszerzać można w nieskończoność.
Jeden z jej punktów większość zaawansowanych terenowców uznaje za obowiązkowy (i wcale nie chodzi tu o piwo). To niepozornie wyglądający, ciężki jak diabli, niezbyt foremny kawał żelastwa zwany potocznie hi-litem (wym. hajliftem). Nie trzeba kończyć filologii, by domyślić się proweniencji tego określenia, które wywodzi się z nazwy amerykańskiego przedsiębiorstwa Hi-Lift Jack Company, specjalizującego się w produkcji Hi-Lift Jacków.
Trudno uwierzyć, ale przyrząd ten wynaleziono ponad 100 lat temu, a początkowo zwany był Złotą Rączką lub Podnośnikiem Owczarza. Z czasem przylgnęło do niego określenie hi-lift jack (wym. hajlift dżek), będące skrótem od high lift jack (ang. lewarek wysokiego podnoszenia). Amerykanie mogą być dumni, bo podobnie jak adidasami nazywa się czasem obuwie Pumy czy Nike, tak hi-liftami określa się wszystkie tego rodzaju podnośniki produkowane także przez inne firmy (nazwa farm jack raczej się nie przyjęła).
Mimo stuletniej historii nic lepszego od hi-lifta, co mogłoby służyć ręcznemu podnoszeniu terenówek w trudnych warunkach (choć nie dotyczy to delikatnych SUV-ów, które powinny omijać takie miejsca), do dziś nie wynaleziono. Dżeki spotkać można i w profesjonalnych T-jedynkach startujących w Dakarze, i zmotach z ekstremalnych rajdów.
Znajdziemy je w autach wyprawowych, militarnych i specjalistycznych – dla off-roadera hi-lift ma niemal to samo znaczenie, co czekan dla himalaisty czy komórka dla biznesmena. Da się bez nich żyć, ale...
Co sprawia, że to – jakby nie patrzeć – prymitywne (choć skonstruowane z pomysłem) narzędzie, pozbawione elektroniki, hydrauliki czy pneumatyki, funkcjonuje w niemal niezmienionym kształcie, nie mając godnego siebie konkurenta? Przede wszystkim to prostota konstrukcji i niezwykła funkcjonalność działania. Hi-lifty (made in USA) wykonane są ze stali bądź staliwa (to stal w postaci lanej). Sercem konstrukcji jest kolumna oparta na podstawce, o długości od 91 do 152 cm, w której rozmieszczone są okrągłe otwory. Po kolumnie porusza się mechanizm zapadkowy (ze stopką do podnoszenia auta), którego newralgiczną część stanowią dwa sworznie naprzemiennie zajmujące miejsce w kolejnych otworach kolumny.
Mechanizm – poruszający się w górę bądź w dół – uruchamiany jest za pomocą długiej dźwigni, którą macha osoba obsługująca podnośnik. Każde machnięcie powoduje stopniowe podniesienie lub opuszczenie pojazdu. O wytrzymałość narzędzia obawiać się nie musicie – udźwig amerykańskich hi-liftów wynosi aż 7000 funtów, czyli 3175,14 kg, co pozwala je stosować w większości samochodów terenowych.
Skąd takie halo, przecież to zwykły podnośnik!? Kół nie wymienia się aż tak często! – możecie zaprotestować. W tym sęk, że niepozorna Złota Rączka potrafi dużo więcej od innych lewarków, a na dodatek spisuje się znakomicie w skrajnie niekorzystnych warunkach terenowych.
Podstawową funkcją hi-lifta jest pomoc przy wymianie koła; dżek staje się również nieocenony, gdy utkniemy w błocie lub koleinach. Możemy wówczas podnieść auto, a następnie podłożyć pod koła trapy (deski), odzyskując (choćby na moment) trakcję. Gdy samochód zawiesi się w koleinach, hi-lift umożliwi przerzucenie kół poza ich obręb (unosimy całe auto, a następnie zrzucamy je na bok z podnośnika).
Dodatkową zaletą pracy z hi-liftem jest mniejsze ryzyko uszkodzenia auta. Korzystając z wyciągarki na siłę, równamy teren przed samochodem. Podnośnik uwalnia auto, podnosząc je nad przeszkodę, dzięki czemu nie ryzykujemy uszkodzenia podwozia. Hi-lift idealnie nadaje się do wydostania terenówki z pojedynczej pułapki, ale gdyby trzeba było pokonać w ten sposób kilkadziesiąt metrów, lepiej sięgnąć po linę wyciągarki.
Zabierając podnośnik na pokład terenówki (gdzie należy go właściwie umocować, aby nie przesuwał się i nie podskakiwał, demolując przy tym wnętrze i stwarzając zagrożenie dla pasażerów) wraz z kilkoma innymi akcesoriami, możemy czuć się w miarę bezpiecznie, wiedząc, że w terenie jakoś sobie poradzimy nawet bez zewnętrznej pomocy.
Przed opuszczeniem asfaltu obowiązkiem (podobnie jak w przypadku wyciągarki) jest nauka obsługi dżeka, bo choć w podnoszeniu auta nie ma większej filozofii, to jednak w praktyce operacja ta bywa wyzwaniem i wymaga pewnej praktyki, którą lepiej przećwiczyć na sucho.
Pamiętajmy o zasadach obowiązujących przy windowaniu pojazdu: należy zabezpieczyć go przed staczaniem, a w przypadku zmiany koła poluzować śruby zanim samochód powędruje w górę. Kolejnym krokiem jest znalezienie w aucie solidnego punktu podparcia pod hi-lifta. W seryjnych modelach będzie to problem, dlatego wcześniej trzeba takie miejsca stworzyć (montując np. stalowy zderzak czy progi) lub nabyć odpowiednie akcesoria do SUV-ów.
Dżek powinien stać na twardym gruncie; gdy nie jest to możliwe, należy podłożyć pod niego podkładkę, która zapobiegnie zapadaniu się bądź obsuwaniu. Ustawiając kolumnę, pamiętajmy, że podczas podnoszenia może ona zmieniać kąt nachylenia, a w rezultacie wejść w kontakt z nadwoziem.
Kilkaset złotych, które kosztuje hi-lift (zakres cen oryginału: 330-650 zł), to – biorąc pod uwagę jego liczne zalety – dobrze zainwestowane pieniądze.