Ano o to, że KV7 nie ma kocich oczu przymkniętych tak, że aktorka porno by się zawstydziła. Że nie ma bezkształtnego, bo opływowego w swojej aerodynamiczności nadwozia. Że ma wielkie szyby. Że zamiast skórzanych kubłów z elementami włókna węglowego ma jasne i wygodne fotele, w których chcesz siedzieć dla przyjemności, a nie dlatego, by nie wypaść z zakrętów. Że nie wygląda tak, jakby zaraz miała zaatakować przechodniów. Że nie kojarzy się z seksem i agresją jak każde nowe auto.
Kia KV7 to na moje oko pokój dzienny na kółkach, auto, które nie powstało po to, by w mgnieniu oka przejechać Nurburgring i w którym jazda będzie komfortowa, a nie sportowa. Owszem, ma 285 KM pod maską, ale chyba tylko po to, by mieć tę przyjemną świadomość, że ta moc tam jest w razie czego, a nie po to, by ją wykorzystywać.
I to jest piękne w tym zalewie wszystkich nowych, twardo zawieszonych modeli z pakietami sportowymi stworzonymi najwyraźniej dlatego, że nasza droga do pracy prowadzi przez tor wyścigowy, że każdy inny samochód na drodze to ofiara, którą trzeba zgładzić, a każdy osobnik płci pięknej to towar, który trzeba poderwać na ociekające seksem nadwozie. Ble!
Mam dość, a Kia KV7 daje mi nadzieję na lepsze jutro.