Zrobiła to, co należało: odkładała kieszonkowe, udawała, że wierzy w zębową wróżkę i gromadziła czeki otrzymywane od babci, dopóki nie uzbierała pięćdziesięciu funtów. Wystarczająco dużo, by kupić Forda Fiestę rocznik 1994 z silnikiem o pojemności 1,3 litra, niedziałającym radiem i bez aktualnych badań technicznych, za to z ręcznie otwieranymi oknami i szczytowym wyznacznikiem luksusu lat osiemdziesiątych - szyberdachem.

Oczywiście, kiedy przyjdzie na to czas, moja córka będzie mogła oddać swój samochód w rozliczeniu za nowy i zainkasować w ten sposób dwa tysiące funtów od Gordona Browna; zanim to jednak nastąpi, będzie używać go na naszym przydomowym wybiegu dla koni. Rozładuje w ten sposób swoje pragnienie prędkości, więc gdy będzie już na tyle duża, by wyjechać na publiczne drogi, nie skończy na przydrożnym drzewie ani w telewizji, gdzie w przeciwnym przypadku - wzorem swojego taty - krzycząc, pokonywałaby z piskiem zakręty.

Nauczenie jej, jak się prowadzi samochód, spadło rzecz jasna na mnie, ale zanim mogliśmy się do tego zabrać, musieliśmy najpierw odbyć lekcję uruchamiania Forda Fiesty, rocznik 1994. Jej pierwsza część upłynęła na poszukiwaniach przewodów rozruchowych - pod schodami oraz we wszystkich kuchennych szafkach - i wykrzykiwaniu co jakiś czas: "Gdzie, u licha, zapodziało się to cholerstwo?!".

Entuzjazm biednego dziecka zaczął słabnąć, ale po niedługim czasie podnieśliśmy wreszcie maskę, podłączyliśmy przewody i mogliśmy napawać się charakterystycznym dźwiękiem bezskutecznie szczękającego rozrusznika. "Oto twoja pierwsza lekcja, kochanie. Żadne przewody rozruchowe, i to ile by nie kosztowały, nie działają".

Tym samym stanęliśmy wobec perspektywy ruszania na pych. I tutaj pojawił się dylemat, z jakim zapewne nigdy się nie zetknęliście. Czy sadzacie dziesięcioletnią dziewczynkę, która nigdy nie prowadziła samochodu, na fotelu kierowcy, a sami zajmujecie się pchaniem? Czy może raczej to wy siadacie za kierownicą i każecie dziecku pchać tonę żelastwa?

Koniec końców, decydujecie się jednak wrócić do psioczenia na przewody rozruchowe i wzniecania snopów iskier. I robicie to do tak długo, aż w końcu - zwykle po około trzech godzinach - stary, zardzewiały silnik małego Forda zakrztusi się i odpali.

A wtedy zaczyna się… "Dobrze, słoneczko. Teraz chciałbym, żebyś bardzo płynnie i bardzo powoli podniosła swoją lewą stopę z pedału sprzęgła, zwiększając jednocześnie obroty silnika przy pomocy pedału gazu. W porządku. W porządku. Tak jest dobrze. Oj… To nic, po prostu ci zgasł. Nie przejmuj się, kochanie. Nie płacz. Wszystkim gaśnie, kiedy się uczą. Po prostu przekręć kluczyk i zacznijmy od nowa…"

Tyle tylko, że oczywiście nie mogliśmy zacząć od nowa, ponieważ akumulator wciąż był rozładowany. Musiałem go naładować i właśnie dlatego w zeszły wolny poniedziałek sama jazda w kółko po padoku wartą pięćdziesiąt funtów Fiestą trwała zaledwie godzinę.

Mój Boże, ale miałem ubaw. Okrążyłem wybieg dla koni tyle razy, że w wysokiej trawie zaczął formować się zarys toru; po przejechaniu kolejnych kilku okrążeń rozpocząłem nawet eksperymenty z hamulcem ręcznym, wierzchołkami łuków… i stoperem.

Obawiam się jednak, że moja córka przez cały ten czas niczego się nie nauczyła. Spędziła go bowiem, podskakując na fotelu pasażera. Ja natomiast już po raz kolejny przekonałem się, że każda rzecz wyposażona w silnik spalinowy jest w stanie dostarczyć wam ogromnej porcji adrenaliny, jeśli tylko wyswobodzicie ją spod jarzma organów państwowych. Grzeczne zachowanie za kierownicą Ferrari nigdy nie zdoła zapewnić wam takiej frajdy, jak szaleńcza jazda małym, na wpół popsutym Fordem po kawałku porośniętego jaskrami pola.

Spędziłem kiedyś dwa tygodnie w wysokiej klasy hotelu, spożywając trzy razy dziennie dania z owoców morza, podawane z niezwykłymi sosami. Było wspaniale. Jednak zanim jeszcze wakacje dobiegły końca, miałem ochotę na kalafiora. Miałem chęć na zimne kurze udko polane sosem kanapkowym. Za jajko sadzone na toście byłem gotów dać wydłubać sobie oczy.

Co więcej, w egzotycznych samochodach z manetkami do zmiany biegów, pięciokanałowym systemem kontroli trakcji oraz pedałem gazu o regulowanej czułości gubi się gdzieś czystość prostej zasady wewnętrznego spalania, która jest przecież podstawą każdego samochodu. Wyczuwam to zwłaszcza w przypadku BMW serii 6 oraz Mercedesa CL. Mimo że podstawowe składniki są świeże i najwyższej jakości, wszystko, co możecie poczuć, to smak elektronicznego sosu.

Stara Fiesta w połączeniu z wolnością, jaką zapewniał nam padok, rozbudziła we mnie na nowo miłość do samochodów i potrzebę powrotu do źródeł. Pozwólcie zatem, że przedstawię wam bohatera dzisiejszego felietonu: Toyotę Urban Cruiser.

Urban Cruiser to rzecz jasna bardzo głupia nazwa. Brzmi jak określenie drapieżnego homoseksualisty, krążącego nocą po publicznych toaletach w śródmieściu z nadzieją, że uda mu się załapać na odrobinę georgeomichaelizmu. Nasuwanie się tego rodzaju skojarzeń wzmagał we mnie fioletowy kolor testowanego egzemplarza.

Tak czy inaczej, Urban Cruiser zaprojektowany został z myś­lą o jeździe po mieście, co również jest głupie - doświadczenie podpowiada mi, że mieszczuchy jeżdżą do pracy autobusem bądź metrem, z samochodu zaś korzystają podczas weekendowych wyjazdów. A możecie mi wierzyć, że zanim Urban Cruiser zdoła was dowieźć gdzieś daleko, wcześniej odczujecie nieopartą potrzebę, by z niego wysiąść i popełnić samobójstwo.

Problem stanowi silnik o pojemności 1,3 litra, który jest w stanie wykrzesać z siebie tak niewiele mocy, że kiedy dojeżdżacie do końca wjazdu na autostradę, wasz prędkościomierz pokazuje zaledwie 90 kilometrów na godzinę - czyli prędkość, z jaką poruszają się ciężarówki na zewnętrznym pasie. To zaś oznacza, że macie do wyboru: wjechać na autostradę i zostać zmiażdżonym albo zahamować i spędzić resztę życia na oczekiwaniu na trzystukilometrowy odstęp między pojazdami, jakiego potrzebuje ten samochód, by bezpiecznie włączyć się do ruchu. Urban Cruiser jest idiotycznie wręcz powolny. Niebezpiecznie powolny.

Cierpi on również na ten sam problem, jaki doskwierał Citroënowi C3 Picasso, skrytykowanemu przeze mnie na tych stronach kilka tygodni temu. Mówiąc w skrócie, jest to zwykły mały hatchback, przykryty pudełkowatą karoserią. Jaki to ma sens? No chyba że zarabiacie na życie dostarczaniem wieszaków na kapelusze.

W rezultacie otrzymujecie samochód, będący w stanie pomieścić taką samą liczbę pasażerów, za to o gorszych właściwościach jezdnych, większym apetycie na paliwo, a do tego wolniejszy od wozidełka, na bazie którego powstał. W tym przypadku - Toyoty Yaris.

A teraz rzecz decydująca: Urban Cruiser bez nawigacji i z tanią tapicerką kosztuje 14 500 funtów. To zaś czyni go droższym - i to znacznie - od Mini lub normalnego Yarisa. Trudno więc cenę Urban Cruisera uznać za szczególnie korzystną.

Mimo wszystko całkiem miło wspominam czas spędzony w jego towarzystwie - być może dlatego, że miałem wówczas ochotę na bób z natką pietruszki, a nie na luzowanego gołębia w jakkolwiek zredukowanym sosie.

Dostępny jako opcja system nawigacji satelitarnej był prosty w obsłudze, wykończenie wnętrza sprawiało solidne wrażenie, a siedem poduszek powietrznych zapewniało bezpieczeństwo na wypadek, gdybym uderzył w wiatę autobusową.

Co więcej, maska samochodu została zaprojektowana tak, by w razie zderzenia z człowiekiem okazać się miękką i wygodną; nawet złącza wycieraczek skonstruowano w taki sposób, by automatycznie odczepiły się przy zetknięciu z czaszką kogoś, kto jeszcze przed chwilą był zwykłym przechodniem, dopóki nie wyrzuciła go w powietrze udrapowana nad silnikiem ­kołderka.

Pamiętajcie jednak, że skuteczniejszym i wygodniejszym sposobem na uniknięcie kontuzji w kontakcie z tym samochodem będzie zejście mu spacerowym kroczkiem z drogi.

Zza kierownicy wygląda to jeszcze lepiej. Jeśli tylko będziecie wjeżdżać na autostrady tam, gdzie się one zaczynają, a nie zjazdami, oraz unikać terenów zabudowanych, gdzie ludzie będą otwarcie wyśmiewać się z nazwy Urban Cruiser, to możliwe, że samochód się wam spodoba. Ma bowiem całkiem przyjemny układ kierowniczy, a kiedy się go nieco przyciśnie, zacznie zachowywać się niczym mały piesek.

Na wybiegu dla koni spisuje się doprawdy wystrzałowo. Ma nawet klimatyzację, dzięki której w wysokiej trawie nie złapiecie kataru siennego.

Czy zatem jest lepszy od Fiesty mojej córki? Odpowiedź jest krótka i brzmi: nie. Jest tak dlatego, że w przypadku małych samochodów zależy wam przede wszystkim na niskiej cenie. A powiedzmy sobie szczerze - bardzo rzadko się zdarza, by była niższa niż pięćdziesiąt funtów.