Swym wyglądem bardziej przypomina Szwajcarię czy Kanadę niż Rosję. Wysokie zaśnieżone szczyty, zielone lasy, krystalicznie czyste rzeki i strumyki, zapierające dech w piersiach przepaście i skalne urwiska – jednym słowem bajkowe krajobrazy. Do tego dodać należy świetnej jakości drogi, schludne, zadbane osady, brak wszechobecnych w pozostałej części Rosji ton śmieci, porządne samochody, którymi poruszają się mieszkańcy, liczne ośrodki narciarskie i wczasowe – kraina robi na nas duże wrażenie. W jednym z miasteczek postanawiamy zabrać się za doprowadzenie naszych pojazdów do stanu używalności. Wszystkie 4 dostają nowy olej, w żółtym maluszku naprawiamy pęknięty resor i uszkodzony wahacz – amortyzator nie miał się, na czym trzymać, w czerwonym reperujemy układ paliwowy, ponieważ do tej pory paliwo do gaźnika doprowadzane było za pomocą wężyka wyprowadzonego przez wlew paliwa i taśmą klejącą przymocowanego do dachu i tylnej klapy (patent nosi nazwę „kroplówka”). W białym maluchu nastąpiła poważniejsza awaria, z którą póki, co nie jesteśmy sobie w stanie poradzić – upalił się pierścień olejowy na jednym tłoku i auto zaczęło palić litr oleju na 100 kilometrów oraz znaczącą straciło na mocy – prędkość maksymalna 50km/h i wciąż ok. 6 tys. kilometrów do domu – nieciekawa perspektywa. Kolejnego dnia tracimy kontakt z ekipą żółtego malucha, – która błędnie przekonana o tym, że trzy pozostałe maluchy znajdują się daleko z przodu, gna, czym prędzej, aby je dogonić, podczas gdy tak naprawdę znajdują się z tyłu. Nie udaję się nawiązać kontaktu, więc postanawiamy jechać w stronę miasta Nowosybirsk gdzie powinniśmy się wszyscy spotkać (a jeśli żółtemu coś się przytrafi spotkamy go na trasie). W mieście Górny Ałtajsk znajdujemy sklep motoryzacyjny gdzie ekipa białego malucha dopasowuje pierścienie tłokowe od Łady Żiguli (są nieznacznie większe, ale powinny spasować). Z racji, że roboty ze zmianą pierścieni jest naprawdę dużo i nie mamy stu procentowej gwarancji, że pierścienie od Łady się przyjmą, chłopaki z białego postanawiają wlec się powoli w stronę kraju dopóki sytuacja nie zmusi ich do naprawy silnika. Zaopatrują się w jednym z serwisów w 20 litrów przepalonego oleju na dolewki i umówieni z pozostała częścią Rajdu na spotkanie w okolicach Nowosybirska jadą swoim tempem. Przed Nowosybirskiem nie udało nam się zatrzymać, gdyż miasto zaczęło się wyjątkowo gwałtownie i niespodziewanie (na jednym znaku było napisane, że mamy jeszcze 40km, drugi znak po ok 5 minutach jazdy poinformował nas, że mamy już tylko 4km i zaraz za znakiem zaczął się Nowosybirsk). Postanawiamy wyjechać poza miasto by rozbić się w spokojnej okolicy. Rano pomarańczowy maluch nie chce odpalić. Żadne zbiegi nie pomagają, więc zapinamy linkę holowniczą i ciągniemy go w okolice najbliższej osady. Zatrzymujemy się na śniadanie i kawę w zajeździe dla tirów, tam też dojeżdża do nas biały maluch. Zmartwieni awarią pomarańczowego malucha, niechętnie obserwujemy zmieniającą się za oknem pogodę, która zwiastuje deszcz – ciężko naprawiać auto w takich warunkach. Dopijając powoli kawę, zauważamy ustawionego na poboczu tira z pustą lawetą do transportu samochodów. Okazuje się, że kierowca jedzie do Omska – tam gdzie my i na dodatek zgadza się zabrać popsutego malucha. Mógł nawet zabrać wszystkie 3, ale w szoferce było miejsce tylko dla jednego pasażera, więc na lawecie ląduje pomarańczowy maluch a w kabinie Rafał. Tuż za tirem podąża czerwony maluch, a biały jedzie powoli z tyłu. 700 kilometrów dalej, tuż przed Omskiem kierowca zjeżdża na postój, zrzuca z lawety malucha i po otrzymaniu w ramach podziękowania butelki mongolskiej wódeczki udaję się na nocleg. Dajemy znać chłopakom z białego malucha gdzie jesteśmy i idziemy spać do pobliskiej gościnicy. Dojeżdżają do nas w środku nocy i wbijają się do naszego tymczasowego lokum. Rano próbujemy ponownie odpalić pomarańczowego – udaje się, ale od tej pory aż do Polski odpalał będzie wyłącznie ciągnięty linką przez drugiego malucha – kluczykiem oraz na popych nie daje rady – podejrzewamy uszczelkę pod głowicą, ale podobnie jak w przypadku białego dochodzimy do wniosku, że dopóki jedzie o własnych siłach nie będziemy z tym nic robić. W Omsku spotykamy się z Damianem i Janem, którzy rozgościli się u poznanej przez Internet Viery. Viera zgadza się przyjąć pod swój dach pozostałą część ekipy oraz pokazać nam miasto. Kolejnego dnia wstajemy skoro świt i kierując się znów na zachód zmierzamy w stronę Czelabińska. Biały maluch wyrusza tym razem pierwszy, a pozostałe w godzinę później za nim.  Od tej chwili trasa upływać będzie pod znakiem męczącej jazdy z małą ilością przerw. Białego maluszka spotykamy pod zajazdem za Kurganem, ok 600km za Omskiem gdzie chłopaki zatrzymały się na kawę. Chwilę porozmawialiśmy, po czym oni ruszyli dalej a my poszliśmy na kolację. Po ok. godzinnej przerwie wsiedliśmy do swoich aut i jadąc niemal non stop przejechaliśmy ponad 1000 kilometrów dziwiąc się, że chłopaki z białego musieli odzyskać tempo, bo nigdzie po drodze ich nie mijaliśmy. Pomiędzy miastami Tambow a Kursk dostajemy smsa, z którego dowiadujemy się, że biały maluch znajduję się wciąż w okolicach Ufy – czyli jakiś 1500km za nami! Dochodzimy do wniosku, że musieli gdzieś po drodze pobłądzić. Zastanawiając się, co robić próbujemy się z nimi skontaktować. Jesteśmy w lekkiej kropce, ponieważ mają albo wyłączone telefony albo są poza zasięgiem a nie umawialiśmy się z nimi, na które przejście graniczne jedziemy, i nie wiemy czy czekając w miejscu, w którym się znajdujemy do nas dotrą, ponieważ jeżeli wybiorą inną granicę to pojadą całkiem inną trasą. Po wielu próbach dochodzi wreszcie do kontaktu i dowiadujemy się, że biały maluszek dostał niezły wycisk pokonując Ural, a z powodu częstego wykręcania jednej świecy, która była cały czas zarzucana olejem i którą trzeba było często czyścić ukręcił się gwint w głowicy! Dla ratowania sytuacji chłopaki wkręcili świecę z dłuższym gwintem i jakoś jechali do przodu. Kolejne próby kontaktu znów nie przynosiły rezultatu - tym razem skończył im się kredyt na karcie. Doładowujemy im kartę przez Internet i w kolejnym smsie informujemy ich gdzie jesteśmy, pytamy czy dają radę, czy potrzebują jakiejś pomocy, wysyłki części zamiennych itp. Odpowiadają, że póki, co jadą z prędkością 40km/h, praktycznie nie gaszą auta i że spotkamy się w Polsce. Później kontakt znów się urywa. W tym momencie dzięki pewnemu auto veteranowi, piewcy moralności, wielkiemu znawcy etyki i ortografii, człowiekowi, który bezbłędnie potrafi orzec, co dobre a co złe i który pomimo odległości paru tysięcy kilometrów i otrzymywania szczątkowych, niekompletnych informacji potrafił z niezwykła precyzją wskazać winnych całej sytuacji, osądzić ich i spowodować wśród rodzin uczestników wyprawy prawdziwą panikę, dochodzi do jednego z najmniej przyjemnych epizodów Rajdu! Panie A. więcej snu, mniej kawy i świeże powietrze na pewno nie zaszkodzą, a przed kolejnym bełkotem popełnionym na forum proszę się dobrze zastanowić nad potencjalnymi skutkami pańskich wynurzeń!!! Skoro u drugiej ekipy wszystko zdaje się być pod kontrolą, a wszyscy znajdujemy się już w Europie – od tej chwili bezpieczny powrót do domu nie stanowi większego problemu, ponaglani sprawami czekającymi na nas w kraju postanawiamy jechać dalej. Z ekipą białego malucha spotykamy się w połowie Ukrainy, pomiędzy miastami Żytomierz i Równe – maluch jedzie, co prawda na lawecie, a chłopaki w szoferkach dwóch tirów, ale lepsze to niż jazda 40km/h w wymęczonym samochodzie. Zanim jednak doszło do spotkania miejsce miała seria zdarzeń, które na długo pozostaną w pamięci podróżników. Ok. 70 km za przejściem granicznym jeden samochód odłącza się od pozostałych, ponieważ jest szansa, że jadąca w nim Dorota zdąży na ważną rozmowę kwalifikacyjną na swoich studiach. Po wzruszających pożegnaniach jeden maluch mknie dalej, a dwa stają na poboczu gdyż podróżnicy są zmęczeni i postanawiają przespać się parę godzin. Nie mija dwadzieścia minut, gdy dostajemy smsa, że w maluchu, który się odłączył złamał się resor! Pomimo szczerej chęci ruszenia z odsieczą pozostajemy w miejscu, w którym się zatrzymaliśmy, ponieważ żaden z dwóch maluchów nie da rady odpalić. Postanawiamy poczekać do świtu. Gdy tylko się rozjaśniło zaglądamy pod klapę żółtego maluszka i po półgodzinnych zabiegach udaje nam się odpalić silnik. Potem pozostaje już tylko zapiąć linkę do pomarańczowego malucha, pociągnąć go jakieś 500 metrów, dwa trąbnięcia, stop, odczepiamy linkę i jedziemy dalej – rutyna, która towarzyszy nam już od 5 tys. kilometrów. Dojeżdżamy do stojącego na poboczu czerwonego malucha, okazuje się, że resor jest całkowicie uszkodzony – złamane wszystkie pióra. Sprawa wygląda nieciekawie zwłaszcza, że jest niedziela 7 rano. Nie przeszkadza to jednak znaleźć człowieka, który oferuje swoją pomoc. Sławek, tak na imię miał nasz mechanik, zaprasza nas do swojego małego warsztatu, gdzie za pomocą migomatu naprawia dwa pióra w resorze, a pozostałe dwa zakłada z UAZ’a - nawet pasują! Za pomoc nie chce żadnych pieniędzy, prosi jedynie żeby przywieźć mu malucha z Polski, którego od nas odkupi, ponieważ podoba mu się takie auto, a jeśli sam chciałby je przywieźć na Ukrainę musiałby zapłacić wysokie opłaty celne. Zostawiamy mu namiary na siebie i ruszamy dalej. Znów się oddzielamy, tym razem już bez pożegnań i ruszamy w stronę Polski – czerwony maluch jedzie szybciej, dwa pozostałe są troszkę z tyłu. W pewnym momencie pomarańczowy maluch strasznie słabnie, jedzie maksymalnie 50km/h a lekkie wzniesienia powodują konieczność wrzucenia pierwszego biegu. Nie jest dobrze! Podejrzewamy uszczelkę pod głowicą. Zatrzymujemy się by zbadać sytuację – okazuje się, że spadła nakrętka mocująca przepustnicę w gaźniku i to był powód utraty mocy. Zakładamy nową nakrętkę i tym razem z pełną mocą ruszamy dalej. Po całonocnej jeździe zatrzymujemy się na krótki sen w odległości ok. 50km przed Kijowem. Po przebudzeniu ruszamy dalej, mijamy Kijów, Żytomierz i po lekkim wystrzale pod klapą żółtego malucha stajemy na poboczu. Maluch nagle osłabł, zgasł i już nie chciał zapalić. Po otwarciu klapki aparatu zapłonowego okazało się, że pomimo obracania rozrusznikiem wałeczek się nie kręci – uszkodzony rozrząd albo ślimak napędzający aparat. Żadnej z dwóch rzeczy nie mieliśmy ze sobą, więc postanawiamy, że spróbujemy się holować. I tak przez dwa dni nie gasząc auta – w końcu to żółty maluch służył zawsze do odpalania pomarańczowego, teraz ten drugi musi ciągnąć pierwszego - wleczemy się pomalutku w stronę Polski. Droga nie stanowi już żadnego problemu, powoli, ale do przodu docieramy w końcu do przejścia w miejscowości Krakowiec, ekipa czerwonego malucha przekroczyła już granicę w Medyce (po bagatela dziewięciu godzinach bezsensownego stania) a Biały maluch na lawecie udał się na przejście w Hrebennym. W ten oto sposób zakończyła się dwumiesięczna przygoda ośmiu podróżników i czterech niezwykłych maszyn. Kila słów na temat refleksji i przeżyć z podróży, oraz podsumowanie techniczne i statystyczne znajdą Państwo w kolejnym artykule, który ukaże się niebawem.