Za kilka dni mają być znane warunki konkursu na projekt auta elektrycznego. Spółka ElectroMobility Poland (niech Was nie zwiedzie obco brzmiąca nazwa: to żaden obcy kapitał, to twór założony przez polskie, państwowe koncerny energetyczne) ma wybrać najlepszy projekt i doprowadzić do zbudowania jeżdżącego prototypu. To hasła padające na podatny grunt – wszelkie doniesienia z frontu budowy, czy też odbudowy polskiej motoryzacji poprzez wskrzeszanie Syren czy innych Warszaw budzą ogromne zainteresowanie.

Tymczasem, jeśli chodzi o całe auta, jesteśmy specjalistami w budowaniu prototypów prototypów. Jednego dnia minister ogłasza program rozwoju elektromobilności, a już dzień później ktoś twierdzi, że właśnie pracuje nad autem elektrycznym dla ludu i wkrótce pokaże model gotowy do produkcji. Nie wygląda to poważnie. Są rysunki, nie ma aut. Jest pomysł, by robić i zarabiać, ale nie ma pomysłu, jak zrobić. Lipa.

To, co odróżnia te nowe projekty od prototypów aut produkcyjnych, to nadwozie, a właściwie jego brak. Auto osobowe na sztywnej ramie z rurek czy profili stalowych, na której ktoś dobudował skorupę z tworzywa, a do środka włożył japoński czy niemiecki silnik, to projekty godne zdolnego mechanika-amatora. Dawniej, gdy łatwiej było zarejestrować pojazd marki SAM (czyli wykonany samodzielnie), takie projekty były nawet dość popularne. Ludzie brali silnik, jaki mieli i robili sobie pojazdy terenowe do zabawy albo do sportu – widziałem parę takich i byłem pod wrażeniem. Taki pojazd jednak nie nadaje się do produkcji seryjnej – nie spełnia minimalnych norm bezpieczeństwa.

Z kolei budowa od podstaw współczesnego nadwozia samonośnego, które posłuży za bazę auta „narodowego”, to za wysokie progi: nie ma komu tego projektować, nie za bardzo jest gdzie testować w Polsce takie konstrukcje, proces zajmuje lata, a my mamy mieć w ciągu kilku lat milion samochodów na prąd! Technologię i jakieś niedrogie nadwozie można kupić – np. w Chinach. Podobnie można kupić gotowe komponenty napędowe, choć raczej nie najnowszej generacji – silnik, baterie, zawieszenie, można dołożyć trochę „polskiej” myśli technicznej.

Tylko po co? Ćwiczyliśmy to już kilka razy w historii, podobnie jak Związek Radziecki i inne demoludy. I co? Nic! Nie tędy droga! Państwo powinno wspierać lokalny przemysł i dobre pomysły na biznes motoryzacyjny, ale chyba nie powinno wymyślać go od nowa. Cieszmy się tym, że wsiadając do nowego Forda Focusa czy VW Golfa możemy mieć świadomość, że np. jego tapicerka, poduszki powietrze, czy silnik powstały w Polsce – i jest to produkt na światowym poziomie.

Naszym zdaniem

Wygląda na to, że firmy wskrzeszające polski przemysł produkujący całe samochody zajmują się głównie pozyskiwaniem środków, poważnych projektów dotąd jednak nie pokazano.