Jest to T-55AM Merida, polska wersja z lat 80. zeszłego wieku słynnego radzieckiego T-55. Kiedyś jeździli nim czołgiści z Żagania, ostatnio turystów woził nim kolekcjoner z Kotliny Kłodzkiej.

– Od zawsze chciałem mieć czołg – mówi Wojciech Hernik, alpinista i miłośnik militariów. – Wychowałem się na "Czterech pancernych" i marzyłem o prowadzeniu kultowego T-34. Ale jego ceny są kosmiczne, więc zdecydowałem się na konstrukcję nowszą, ale tańszą. Kupił czołg od znajomego po okazyjnej cenie, zapłacił kilkadziesiąt tysięcy złotych. Maszyna wymaga wprawdzie renowacji, ale jest w dobrym stanie technicznym i nic jej nie brakuje. Poza oczywiście w pełni sprawną armatą, ale wiadomo – to już jest broń i żadna cywilna osoba nie dostanie na nią zezwolenia.

– Moje "maleństwo" waży ponad 40 ton, ma moc 580 KM i pije jak smok. Spala 400 l ropy i 30 l oleju silnikowego na każde 100 kilometrów. Planuję zrobić zeń taksówkę. Chętnych do przejażdżki raczej nie zabraknie. Na pancerzu jest sporo miejsca i koszt jazdy na nim wstępnie obliczyłem na 30 zł dla jednej osoby – zapowiada niecodzienny taksówkarz. Wewnątrz poza kierowcą są jeszcze trzy miejsca i tam pasażerowie będą płacić więcej – 40 zł.

Powinno wystarczyć na utrzymanie czołgu. Do przewożenia ludzi po prywatnym terenie nie potrzeba nawet specjalnych uprawnień, wystarczy pozwolenie na prowadzenie spychacza. – Już się uczę w tym kierunku. Po drogach publicznych czołg należy przewozić na lawecie, mam już uprawnienia pilota ładunków ponadnormatywnych – mówi czołgowy taksówkarz. – Moja żona Asia na początku troszkę się krzywiła, że z powodu zakupu czołgu plany nabycia nowego samochodu przesunęły się w daleką przyszłość. Na szczęście dała się nawet przekonać do parkowania maszyny w ogrodzie pod domem. Ma doświadczenie, zresztą do ślubu jechaliśmy opancerzonym wozem rozpoznawczym.