Kiedy Walter Percy Chrysler w 1925 roku założył Chrysler Corporation, motoryzacja dopiero raczkowała. Niespełna 90 lat później koncern jest na skraju bankructwa. Szkoda, bo takie auta jak 300C ubarwiają motoryzacyjną rzeczywistość.

Duży, duża, duże

Jedyne, co mogłoby być w testowanym Chryslerze większe, to silnik. Pod maską pracował szczelnie obudowany sześciocylindrowy turbodiesel 3.0 CRD, a mógłby potężny, 6-litrowy HEMI. Wtedy zapałałbym do tego pojazdu niepohamowanym pożądaniem. Jedynie mały problem mógłby wystąpić z płynnością finansową, którą traciłbym każdorazowo, podjeżdżając pod stację.

218 KM karmionych olejem napędowym nie oferuje takich wrażeń akustycznych jak benzyna, ale na komputer pokładowy pokazujący spalanie można patrzeć bez ryzyka zawału.

Poza tym, wszystko w 300C jest albo duże - maska, koła, bagażnik, kierownica -  albo bardzo duże - ilości chromu i miejsca w środku - lub nieprzyzwoicie ogromne - działanie na przedstawicielki płci pięknej. Poza tym Chrysler ma, może nie największe, ale zdecydowanie najlepsze światła, jakie do tej pory widziałem, oczywiście ksenonowe, i doskonały system Audio Boston. To przepis na karocę XXI w.

Kubizm

Chrysler 300C jest piękny. Masywne, nadkola, niemal pionowo opadający grill i podobnie ścięty tył samochodu. Chromowane lusterka, klamki i zderzak. Ale najpiękniejsze w 300C są małe boczne szyby - szczególnie tylne. Sprawia to wrażenie, jakby samochód był jeszcze potężniejszy niż jest w rzeczywistości.

A w rzeczywistość przedstawia się tak: masa to 1835 kg, długość ponad 5 metrów, a między osiami zmieści się trzymetrowa Toyota IQ. Ten olbrzym stoi na bardzo małych, proporcjonalnie, felgach, bo zaledwie 17-calowych. Ale dzięki temu opony mają wysoki profil, co na dziurawych drogach, szczególnie po zimie, ma duże znaczenie.

Najpiękniejsza w tej limuzynie jest bezkompromisowość. Samochód zupełnie niepodobny do innych środków transportu, który całym swoim przepychem globalizacji mówi: nie.

Kiczu czar

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to ilość miejsca we wnętrzu. Kiedy ustawiłem fotel w wygodnej dla siebie pozycji, ledwo sięgałem do lusterka wstecznego. Przestrzeń nade mną i wokół mnie. Kiedy usiadłem na tylnej kanapie, też nie było powodów do narzekania.

Fotele, oczywiście, obszyte skórą i regulowane elektrycznie, dają dużo możliwości konfiguracji. Dochodzi do tego regulowana kolumna kierownicy, więc można bez trudu znaleźć odpowiednią pozycję dla siebie. Kierownica rozmiarami przypomina ster parowca, ale musi być taka jak reszta auta - olbrzymia. Częściowo obszyta skórą ma też element drewniany. Panel centralny jest jasny i klarowny - lewarek automatycznej skrzyni biegów, sterowanie klimatyzacją i ekran zestawu audio. Szkoda, że bez nawigacji.

W podłokietniku schowek, do którego jeszcze coś wejdzie, a ten przed pasażerem jest raczej symboliczny, bo ciężko do niego upchnąć nawet instrukcję obsługi.

Zegary są czytelne, chociaż odrobinę małe i, oczywiście, jak to w Chryslerze -  podświetlone na seledynowo. Trochę kiczowato prezentuje się analogowy zegar pośrodku deski rozdzielczej, ale ten kicz jest urokliwy. Podobnie jak wstawki udające chrom i drewno.

Bokiem marsz

Przepraszam, napisałem, że wszystko w 300C jest duże, a to nieprawda. Są dwa małe elementy. Jeden to przycisk awaryjnych świateł. Widocznie konstruktorzy wyszli z założenia, że kierowcy 300C nie dziękują na drodze, a ich auta się nie psują. Drugi, to guziczek od odłączania ESP. Kiedy go odnalazłem i nacisnąłem, od razu zrozumiałem, czemu tak trudno go znaleźć - żeby nigdy go nie naciskać.

Chrysler z momentem obrotowym 510 Nm i napędem na tył, nawet mimo umieszczenia w bagażniku akumulatora, nienawidzi jazdy prosto. Traci przyczepność, nawet kiedy stoi w miejscu. To idealny samochód dla żużlowców, ponieważ zawsze w zakręcie koła skręcone są w przeciwnym kierunku niż kierownica. Jazda bokiem takim kolosem to prawdziwa przyjemność. Jeśli jesteśmy zwolennikami tradycyjnych form podróżowania i uważamy, że to kierowca za pomocą kierownicy wybiera kierunek jazdy samochodu, to polecam nie wciskać przycisku ESP OFF.

Limuzyna rodem z USA hamuje dobrze, a pięciobiegowy automat uwija się jak w ukropie, aby zachować płynność jazdy. Udaje mu się to. Bardzo dobrze pracuje zawieszenie, którego priorytetem jest zachowanie komfortu kosztem sportowych aspiracji.

Ile może palić ogromna amerykańska limuzyna z trzylitrowym silnikiem i niemłodym automatem, której współczynnik oporu powietrza jest taki sam, jak czteropiętrowego bloku? 8,4 litra na 100 km. To nie dane producentów, ale faktyczne spalanie po przejechaniu 1300 km.

Czy warto dać za pretensjonalny, błyszczący i już nie taki młody (model jest oferowany od 2004 r.) samochód 230 tys zł? Tak. Kto nie wierzy, niech się przejedzie.