Większość kierowców czy warsztatów stara się budować samochody efektywne. Dostosowuje wszystko do wybranego silnika itp. Zupełnie inną drogą musieli pójść konstruktorzy z firmy Extrem 4x4, którzy otrzymali od Jurka Bodziocha…
Fiata 500 z „prostym” zadaniem – przerobienia go na terenowe auto sportowe. Extrem 4x4 od lat zajmuje się budową i przeróbkami terenówek, więc wyzwanie podjęli. Tak powstał pierwszy na świecie Fiat 500 4x4, ochrzczony wdzięczną nazwą – Adela. Pierwotnym zamysłem było uzyskanie homologacji T1. W międzyczasie (początek 2010 r.) FIA zmieniła warunki, określając dla konstrukcji rurowych „jedyny słuszny” rozstaw osi – 2900 mm.
A Fiat 500 między osiami ma zaledwie 2300 mm. Choć oczywistym było, że podwozie dalekie będzie od seryjnej „pięćsetki”, to jednak podstawową zasadą zmian było pozostawienie rozpoznawalnej, niezmienionej bryły samochodu.
Rozpoczęły się żmudne, ale interesujące prace nad koncepcją przebudowy, prowadzone przez przyszłego kierowcę i firmę Extrem 4x4. Wątpliwości nie było co do karoserii – z Fiata pozostała zewnętrzna „skorupa”, skrywająca przemyślaną konstrukcję rurową. Z przodu i z tyłu pojawiły się ramy pomocnicze z mocowaniami do zawieszenia i mosty napędowe z Porsche Cayenne’a.
To trafiony wybór, bo podzespoły są mocne i dają dużą możliwość doboru przełożeń na osiach. W układzie przeniesienia napędu zagościły też elementy japońskie – skrzynia rozdzielcza to prosta, dobra konstrukcja z Isuzu Troopera.
W warunkach rajdowych dołączana na sztywno przednia oś to żadna przeszkoda. Pozostała jeszcze kwestia silnika. Początkowo wybór padł na jednostkę 1.9 TDI, która została podkręcona do 230-250 KM.
Budowa auta to ponad pół roku pracy. Ale efekt jest więcej niż zadowalający – powstała konstrukcja niebanalna, a do tego bardzo sprawna. Już pierwsze jazdy wykazały, że „pięćsetka” ma spory potencjał. Nieliczne wady „wieku dziecięcego” wyeliminowano po kolejnych imprezach – m.in. zdublowano układ paliwowy.
Główny problem dotyczył silnika – zakres użytecznych obrotów podkręconego diesla był zbyt mały do sprawnej jazdy w terenie. Dlatego też, gdy motor uległ uszkodzeniu, decyzja mogła być tylko jedna – pod maskę zawitał motor z tego samego koncernu, ale zupełnie inny.
Za „dawcę” posłużyło Audi S3, tyle że z seryjnej dwulitrówki wyciśnięto nie 265 KM, a ponad 300 KM! Do zalet zaliczymy doskonałą dynamikę (połączenie dużej mocy i niskiej masy). Są też wady – mały rozstaw osi (udało się nieco je rozsunąć i uzyskać 2,4 m) powoduje, że auto nie jest zbyt stabilne na trasie.