Autostopowicz nie musiał czekać trzech dni na kogoś, kto zechciałby go podwieźć, i nie ryzykował życia, zdrowia (względnie cnoty) wsiadając z obcym do samochodu. Z drugiej strony kierowca, widząc autostopowicza, nie musiał raczej kalkulować, co jest dlań większe – chęć wyświadczenia przysługi czy obawa przed zabraniem chociażby miłośnika cudzych samochodów.

Dzisiaj jednak, kiedy samochody są tak powszechne, że dostępne bez mała dla wszystkich, polscy kierowcy nie przypominają już tych sprzed lat. Za przeproszeniem, kiedy każdy jeden burak – wiejski czy miejski, nie ma różnicy – wyjeżdża na drogę, rzeczywistość musi przynosić wiele ciekawych sytuacji.

Szkoda tylko, że ciekawe one są jedynie w negatywnym znaczeniu. Polaka za kierownicą można dzisiaj poznać bynajmniej nie po uprzejmości, ale raczej szeregu absurdalnych zachowań, które nie mają nic wspólnego ani z kulturą, ani z bezpieczeństwem jazdy. A szkoda.

Kto szybszy, ten lepszy

Trzy sekundy wcześniej u celu to coś, dla czego warto spróbować się zabić. Ot, takie pogotowie ratunkowe na przykład – trąbi, wyprzedza, przepycha się... Dlaczego więc samemu tak nie postępować? Odpowiedź jest oczywista, ale – jak uczy drogowa rzeczywistość – niestety nie dla wszystkich. Nie brakuje osób, których pośpiech nie ocalił nikomu życia, a wręcz przeciwnie – niejednego pozbawił. Czyli kilka słów o wyprzedzaniu...

Polakom wydaje się, że są mistrzami wyprzedzania, a wszelkie przepisy powstały wyłącznie po to, by utrudnić im życie. Wyprzedzanie przed szczytem wzniesienia, po zewnętrznej zakrętu, „na trzeciego” - to tylko szczegóły techniczne będące konsekwencją jednej prostej przyczyny: braku myślenia. Scenariuszy zresztą jest kilka.

Nikt nie lubi, kiedy inny kierowca trzyma się bezpośrednio za nim, podejrzewając słusznie, że w razie konieczności nagłego hamowania ten z tyłu może nie zdążyć z reakcją. Co w takiej sytuacji robi przeciętny Polak?

Przecież nie zjedzie do prawej krawędzi, by dać się wyprzedzić i zażegnać problem zanim ten tak naprawdę się pojawi. Polak czuje się wówczas w obowiązku pouczyć jadącego za nim kierowcę – co rozsądniejsi dotykają delikatnie pedał hamulca, by tylko zaświecić na chwilę światła stopu, inni z całej siły zapierają się na hamulcu, stwarzając tym samym zagrożenie dla siebie, dla kierowcy z tyłu, jak również dla wszystkich innych pechowców, którzy mieli nieszczęście znaleźć się gdzieś w pobliżu.

Pytanie: po co? Ktoś, kto „trzyma się bagażnika” nie jedzie tak dla przyjemności, ale po to, żeby wyprzedzić przy najbliższej sposobności. Na nic się więc zda hamowanie. A że łatwiej wyprzedza się „z odległości”, mogąc zaplanować manewr kilka sekund wcześniej i zyskując dodatkowe kilkadziesiąt metrów na nabranie prędkości, to już zupełnie inna kwestia. Polskim mistrzom kierownicy niestety obca.

Wydawałoby się, że temat wyprzedzania można w tym momencie zakończyć. Nic bardziej mylnego. Co wielu Polaków robi, kiedy już dopną swego i znajdą się przed jadącym wolniej samochodem? Odreagowują minutę, którą musieli odczekać, czyli – dla odmiany – gwałtownie hamują. Ale nauczka, nieprawdaż? Alternatywę stanowi... hamowanie, by skręcić. Codziennością jest karkołomne wyprzedzanie, żeby kilkaset metrów dalej zablokować ruch, zatrzymując się z zamiarem skrętu w lewo i przepuszczając jadących z naprzeciwka.

Prędkość przelotowa 70 km/h

Specjaliści od oszczędności opowiadają, że kluczem do redukcji spalania jest w miarę szybkie przyspieszenie, a następnie utrzymywanie stałej prędkości przez jak najdłuższy czas. Zgadza się, ale we wszystkim trzeba znać umiar.

Kolejną cechą charakterystyczną polskich dróg są wszak kierowcy, którzy potrafią kilkaset kilometrów pokonać z tą samą prędkością – zazwyczaj 70-80 km/h – i nie zważając przy tym na tereny zabudowane i niezabudowane, ograniczenia, warunki drogowe. Być może i pozwala to zaoszczędzić nawet dwa złote na każdych stu kilometrach, ale oszaleć można, jadąc z „w miarę przepisową prędkością”: najpierw za kimś takim w terenie niezabudowanym, a potem – po wyprzedzeniu – z kimś takim „w bagażniku” w mieście.

Jazda miejska

Mniejsze odległości, ale znacznie większe natężenie ruchu. Kombinacje dziesiątek manewrów, a więc i setki sytuacji, w których łatwo zaleźć innym za skórę. Jak Polacy jeżdżą w miastach? Bezmyślnie. Przepustowość skrzyżowań w Polsce to temat na osobny komediodramat, niemniej kierowcy też nie są bez winy – ospałe startowanie „na zielonym” sprawia, że zamiast dwudziestu samochodów na jednej zmianie skrzyżowanie pokona pięć.

Cały problem tkwi jednak w tym, że to, że skrzyżowanie pokonać może pięć samochodów, nie oznacza, że właśnie pięć na skrzyżowanie wjedzie. Z reguły na samym środku zamelduje się kilku dodatkowych kierowców, którzy albo myśleli, że jeszcze się zmieszczą, albo że zdążą na „ciemnozielonym”. Rezultat jest prosty do przewidzenia – stoi na środku stado baranów, drugie wciska się z prostopadłej (bo ma zielone, co daje immunitet większy niż legitymacja poselska!), a trzecia czołem zapiera się o klakson. Bo Polak RADZI sobie w mieście!

Kiedy już dotrze się szczęśliwie do celu, wypada zaparkować. Gdzie? Jest tyle miejsc do wyboru – na trawniku, metr od drzwi do klatki w bloku, na środku chodnika, na przejściu dla pieszych, a jeśli można, to najlepiej na torowisku tramwajowym. Tyle o okolicznościach przyrody, teraz technika. Przodem, tyłem, równolegle, po skosie – nie ma większego znaczenia, pod warunkiem że tak jak wszyscy inni.

Ale żeby od razu na dwa bądź nawet trzy miejsca (najlepiej inwalidzkie!)? Polakowi korona spadłaby z głowy, gdyby musiał z jednym listem dojść na pocztę pieszo kilkadziesiąt metrów. Z drugiej strony „obrońcom praw chodników i najgłupszych zakazów” też nic by się nie stało, gdyby nie podnosili alarmu, kiedy ktoś na pół minuty przystanie w niedozwolonym miejscu, by wyjąć z samochodu i nie musieć dźwigać z daleka kredens czy ciężki telewizor. Jeśli człowiek człowiekowi wilkiem, to „Polak Polakowi Polakiem” musi mieć równie negatywny wydźwięk.

Pokaż, ile masz kół, a powiem ci, gdzie twoje miejsce

Bycie uczestnikiem ruchu drogowego to dla wielu osób powód do dumy, szkoda jednak, że nie dostrzegają w tym równocześnie zobowiązania do przestrzegania kilku podstawowych zasad kultury. Trudno przecież wyobrazić sobie, żeby ktokolwiek, idąc chodnikiem, rozpychał się łokciami, wywrzaskiwał i wygrażał wszystkim wokół. Za kierownicą samochodu to już normalne, a starcia pomiędzy właścicielami aut, motocykli, skuterów i rowerów zasługują prawdopodobnie na dedykowany program na Discovery.

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Denerwują kierowcy samochodów, niemogący odsunąć się od rowerzysty na więcej niż dwadzieścia centymetrów podczas wyprzedzania, ale do szału doprowadzają też skuterzyści, którzy poboczem omijają jadące powoli w korku samochody, by potem – kiedy tylko korek nieco się rozluźni – jechać środkiem pasa i nie pozwalać wyprzedzić się autom.

Pomyślunkiem nie grzeszą rowerzyści, którym – w ich mniemaniu – należy się wszystko. Kiedy zadzwonią swoim dumnym dzwoneczkiem, mają ustępować im piesi z chodnika. Zaraz potem – samochody z jezdni, a kiedy tylko ktoś nie podporządkuje się woli cyklistów, należy zorganizować protest. Na przykład – zablokować ruch w centrum miasta.

Oczywiście skrajne zachowania są domeną jedynie odsetka kierowców, rowerzystów, skuterzystów czy motocyklistów – prędzej jednak czy później „ci dobrzy” trafiają na „tych złych”, a wzajemne animozje narastają. Nieczęsto w Polsce zdarza się, żeby uczestnicy ruchu wyskakiwali do siebie z pięściami, ale jeśli nic nie zmieni się w ich podejściu, prawdopodobne, że wkrótce polskie drogi zmienią się w bardzo krwawą arenę. I wtedy policja będzie miała zdecydowanie więcej pracy niż tylko karanie kierowców, którzy w piękny, słoneczny dzień zapomnieli o włączeniu świateł.

Kierowca idealny

Mało? Być może, bo na drogach takich zachowań obserwować można jeszcze więcej, a do opisu niektórych wprost brakuje słów. Uroczym podsumowaniem niech więc pozostanie swoista „misja edukacyjna” wybranych mistrzów kierownicy, którzy – widząc, że ktoś popełnił niewielki, niegroźny z reguły błąd – są w stanie prześladować go potem przez dwadzieścia minut trąbieniem, zajeżdżaniem drogi i wulgarnymi okrzykami. Cóż – jak powiada Biblia – „kto jest bez winy, niechaj pierwszy wciśnie klakson”.