Od czasu do czasu zatrzymują mnie policjanci, pytają, jak się jeździ, i po przyjacielskiej pogawędce puszczają mnie wolno – sympatyczny radomianin od kilku lat porusza się po Polsce Toyotą przywiezioną ze Szkocji.
Spotkaliśmy się z nim jakiś czas temu, gdy przygotowywaliśmy materiał o „anglikach” dostępnych w sprzedaży w Polsce. Podobnych kierowców jest wielu, na pojazdy z wyspiarskimi numerami można się coraz częściej u nas natknąć, zatem nowe przepisy, zezwalające na rejestrację pojazdów z kierownicą po „niewłaściwej” stronie, jedynie sankcjonują obecny stan rzeczy. Ale czy eksploatacja „anglika” w Polsce ma sens? – Jasne – odpowiadają zwolennicy. – Przecież za półdarmo można mieć fajne auto.
Po obejrzeniu kilku perełek przywiezionych przez handlarzy stwierdziliśmy, że rzeczywiście są one dość tanie, ale czy fajne? Nie bardzo.
Może warto więc zainteresować się „anglikami”, gdy są tam, na miejscu, i nie widziały jeszcze polskiego handlarza? Żeby to sprawdzić, wsiedliśmy w auto, kupiliśmy bilet na prom, po czym wyruszyliśmy w stronę Calais. Co prawda, nadal uważamy, że jazda „anglikiem” po Polsce nie jest jakoś superwygodna i bezpieczna, ale... są wyjątki od tej reguły, np. mniej typowe samochody (terenówki, kabriolety). Takim czymś można przecież jeździć tylko w weekend lub po bezdrożach, a umiejscowienie kierownicy nie ma w tym wypadku zbyt dużego znaczenia. W trakcie pięciodniowego wyjazdu przyjrzeliśmy się brytyjskiemu rynkowi aut używanych i wzięliśmy pod lupę przepisy.
Najbardziej nurtowało nas pytanie, skąd nasi obrotni rodacy biorą okazje, które potem sprzedają w komisach za 50-60 proc. ceny takiego samego auta z kierownicą po lewej stronie. Jasne, „angliki” są tanie, ale aż tak? Wizytę na Wyspach zaczęliśmy od odwiedzenia londyńskiego oddziału firmy British Car Auctions. Anglicy najwyraźniej wyszli z założenia, że skoro na aukcji można kupić konia, to czemu nie pojazd?
Firm świadczących podobne usługi jest w Wielkiej Brytanii mnóstwo, niektóre bardzo eleganckie, inne jakby żywcem wyjęte z komedii o gangsterach nieudacznikach. W Polsce aukcje kojarzą się głównie z samochodami powypadkowymi lub pofirmowymi, zresztą jest to hermetyczny rynek, do którego dostęp mają z reguły tylko wybrani. Na Wyspach jest inaczej: na aukcjach oferowane są też auta nierozbite, często nawet jeżdżące i w niezłych cenach, a wejść do domu aukcyjnego może każdy. Żeby licytować (czasem można też przez internet), trzeba się zarejestrować i wpłacić wadium.
Wróćmy jednak do kluczowej sprawy, czyli kosztów. Owszem, podczas kilkugodzinnego pobytu w BCA zauważyliśmy kilkanaście pojazdów w niezłej cenie, ale do pułapu polskich handlarzy było daleko. Przykładowo podniszczone BMW 330i (z 2005 r.; zdjęcie na s. 30) poszło za 3900 GBP, czyli w przeliczeniu ok. 22 350 zł. Na pierwszy rzut oka wygląda nieźle, bo ceny podobnych egzemplarzy z kierownicą po lewej stronie zaczynają się od 32 000-33 000 zł, lecz po doliczeniu uczciwej (!) akcyzy – tyle że bez kosztów sprowadzenia – brytyjska „beemka” kosztowałaby już niemal 27 000 zł.
Może zatem komisy? Z eleganckich firm oferujących zadbane auta głównie z roczników 2010-14 wyszliśmy równie szybko, jak weszliśmy do nich. Polski klient nie ma tu czego szukać, jest za drogo. Podobnie w mniej eleganckich komisach, mających na stanie starsze auta, ale z udokumentowaną przeszłością i w nienagannym stanie technicznym. Przykładowo ładną Corollę 1.6 z 2003 r. wyceniono w przeliczeniu na 17 200 zł – u nas bywa taniej.
Niezrażeni tymi niepowodzeniami zapuściliśmy się w końcu do podłych komisów z pojazdami za 500-1500 GBP. I tu było lepiej, bo rzeczywiście można by rozważyć zakup niektórych z tych aut pod kątem sprowadzenia do Polski. Jest jednak jedno „ale” – wiele najtańszych modeli nie przeszło badania technicznego (MOT), a bez tego o powrocie na kołach nie ma co marzyć. W takich miejscach w końcu jednak zaczęliśmy spotykać rodaków, nie brakowało też klientów rosyjskich i rumuńskich. W każdym razie ruch jest, można kupić np. szpachlowóz BMW 318Ci z 2000 r. za 1000 GBP. Dziękujemy, postoimy.
Następnie, zgodnie z zaleceniami użytkowników polskich forów internetowych (np. Londynek.net), kupiliśmy kartę pre-paid i zaczęliśmy dzwonić w sprawie ogłoszeń prywatnych – największe bazy to Gumtree.com i Autotrader.co.uk – bo „na ulicy” można podobno często kupić ładne auto w dobrej cenie. Sukces okazał się jednak umiarkowany – obejrzeliśmy wiele aut (Londyn, Manchester i okolice), z tego na sprowadzenie do Polski kwalifikowało się zaledwie kilka, w tym np. Vauxhall Vectra oraz Mini.
Naprawdę tanie samochody trafiają się za to na szrotach. Często są to lekko uszkodzone pojazdy, ale na tyle zajeżdżone i stare, że żaden szanujący się Brytyjczyk ani jego towarzystwo ubezpieczeniowe nie myślą o naprawie. I to tu handlarze odławiają swoje perełki, które potem ładują na lawety (nie trzeba płacić podatku drogowego ani robić badania technicznego – formalności omawiamy na stronie obok), wiozą do Polski, naprawiają i próbują sprzedać jako superokazję. Przykładowe oferty znajdziecie w odpowiednich ramkach.
Naszym zdaniem
Brytyjski rynek aut używanych, owszem, jest eldorado, ale tylko dla tych, którzy kupują rozbite lub niesprawne auta – ceny są niższe niż np. w Niemczech. Pojazdy na chodzie i w dobrym stanie z reguły kosztują tyle, co u nas, a przecież mają kierownicę nie tam, gdzie trzeba. Zatem co to za interes?
Przepisy zezwalające na rejestrację aut z kierownicą po prawej stronie rozpaliły wyobraźnię wielu polskich kierowców. Pojechaliśmy więc na Wyspy i sprawdziliśmy, czy naprawdę jest się czym ekscytować. Podpowiadamy też, jak i gdzie ewentualnie szukać, ile kosztują dobre auta, a także jakich formalności należy dopełnić.
Autem na Wyspy, czyli promem lub Eurotunelem pod La Manche.
Aukcje odbywają się w zasadzie codziennie w każdym większym mieście. Samochody pochodzą zarówno z komisów, które ze względu na kiepski stan techniczny danego pojazdu nie chcą go wystawiać u siebie, jak i od firm leasingowych oraz sprzedawców prywatnych. Ważne: oględziny auta zwykle ograniczają się do karoserii, można też puknąć w oponę. Jazda próbna? Zapomnijcie – tu z reguły kupuje się kota w worku.
Co wytrawniejsi kupujący zaglądają do środka „w locie”, akurat w chwili, gdy pracownik domu aukcyjnego przestawia auto. W lepszych firmach możecie za to liczyć na raport rzeczoznawcy, dość szczegółowo opisujący stan techniczny danego auta. Gorsze pojazdy mają adnotację „sold as seen”, czyli... widziały gały co brały.
Auto podjeżdża na minutę-dwie, w tym czasie zbierane są oferty. O jeździe próbnej lepiej zapomnieć. Dobrze, jeśli uda się zajrzeć do wnętrza.
Brytyjski rynek motoryzacyjny jest ogromny, więc i używanych aut nie brakuje. Komisy można z grubsza podzielić na trzy grupy, Najtańsze są zarządzane z reguły przez imigrantów (Pakistańczycy, Hindusi) i najczęściej mają na stanie rupiecie bez badań technicznych. Druga grupa to firmy proponujące klientom przyzwoicie utrzymane samochody za ok. 1000-10 000 GBP, a trzecia – komisy molochy, handlujące głównie młodymi i drogimi pojazdami, np. po firmach leasingowych lub flotach firmowych.
Z punktu widzenia polskiego klienta, który chce sprowadzić auto do kraju, względnie interesujące mogą być te pierwsze, ale prawda jest taka, że najlepsze tanie samochody i tak trafiają się u sprzedawców prywatnych (np. Gumtree.com).
Schludny komis w Rochdale z przyzwoitymi cenami, ale... na import i tak za drogo. Po prawej: szybka „zaprawka” w komisie w Wembley
Brytyjskie komisy pękają w szwach, ale w ofertach prywatnych też można przebierać jak w ulęgałkach. Ceny często okazują się atrakcyjne, bo wobec tak dużego nasycenia rynku niektórzy sprzedający są gotowi oddać auto w naprawdę okazyjnej cenie, byleby się go w końcu pozbyć.
Pod lupę wzięliśmy kilkanaście ofert, z czego kilka – np. Cooper kabriolet od młodego chłopaka ze Stockport i Vectra oferowana przez Polaka ogłaszającego się na stronie londynek.net – okazało się wartych rozważenia. Mini z otwieranym dachem to raczej auto sezonowe, więc kierownica po „złej” stronie aż tak bardzo by nie przeszkadzała, a cena – w przeliczeniu 13 800 zł – była o dobre 5000 zł niższa od polskiej. Pamiętajcie jednak o tym, że żeby wrócić autem „na kołach”, musicie doliczyć m.in. koszt paliwa, podatek drogowy (road tax) i polisę OC.
Ubezpieczyciele z reguły nie naprawiają aut, jeśli wycena szkody przekracza 50 proc. wartości danego pojazdu. Tym sposobem na złom trafiają nawet młode samochody, nie mówiąc już o tych bardziej leciwych. Na dodatek, jeśli auto po kolizji uzyskało kategorię A lub B, nigdy nie będzie mogło legalnie jeździć po brytyjskich drogach, więc kosztuje... czapkę gruszek. Również kat. C oraz D (można naprawiać) osiągają zachęcająco niskie ceny. Przykłady: Audi A4 z 2003 r. – 4300 zł (!), BMW 320d z 2008 r. – 17 200 zł, Fiat Punto z 1999 r. – 860 zł, niezbyt mocno uszkodzona Honda CR-V z 2010 r. – 33 000 zł.
W Wielkiej Brytanii trochę trudniej trafić na pojazd z cofniętym licznikiem. U nas dzieje się tak od niedawna, zaś w UK odczyt przebiegu (mileage) jest zapisywany podczas każdego badania technicznego (MOT) już od dłuższego czasu. W wielu miejscach nadzór nad ruchem drogowym sprawują kamery – służą do wyłapywania nie tylko kierowców przekraczających prędkość na odcinku pomiarowym, lecz także tych, którzy postanowili wybrać się w podróż bez ważnego podatku drogowego (road tax; patrz obok).
Samochody z polskimi numerami mogą bez przerejestrowania i opłaconego cła poruszać się po Wielkiej Brytanii przez 6 miesięcy, potem właścicielowi grożą kary finansowe, a nawet komisyjne zniszczenie auta (!). Jeśli koniecznie chcecie kupić w UK używany pojazd, rozważcie skorzystanie z oferty jednej z wielu polskich firm – za 300-400 GBP auto zostanie odebrane spod wskazanego adresu i lawetą pojedzie do Polski. W sieci można też trafić np. na osoby pomagające przy aukcjach Copartu.
Sam zakup samochodu jest prosty, bo nie trzeba ani chodzić do urzędu, ani załatwiać tablic wywozowych – numery są na stałe przypisane do każdego auta. Dane nowego właściciela wpisuje się na specjalnym odcinku dowodu rejestracyjnego, a sprzedający zgłasza zbycie auta w urzędzie DVLA – za jakiś czas pocztą dostaniecie nowy, pełny dowód z waszymi danymi. Uwaga: może to potrwać 2-3 miesiące, jeśli podacie polski adres. Jest też mniej oficjalna droga na skróty: spisujecie umowę kupna, a następnie dogadujecie się ze sprzedającym, żeby oddał wam cały dokument V5. On informuje DVLA o wyeksportowaniu pojazdu (notification of permanent export) – tym sposobem jedziecie przez Europę z „pełnymi” papierami w ręku, a po dotarciu do Polski możecie od razu rejestrować pojazd. Pamiętajcie o podatku drogowym (road tax) i obowiązkowym ubezpieczeniu – auto kupuje się zawsze bez OC (insurance). Polisę najprościej wykupić przez internet lub telefonicznie. Większość ubezpieczalni ma w ofercie tanie polisy na kilka, kilkanaście dni. Jeśli chodzi o road tax, to zniesiono już obowiązek przyklejania okrągłej tarczy z datą ważności w lewym rogu przedniej szyby – wystarczy zapłacić (np. przez internet lub na poczcie) i auto trafia do bazy danych.
Na Wyspy najłatwiej dostać się tanimi liniami lotniczymi, busem lub własnym autem. Jeśli nie własny samochód, to żeby móc się swobodnie poruszać na miejscu, będziecie pewnie musieli wypożyczyć pojazd.
Prom kosztuje od ok. 70 GBP (auto osob.), kolejowy transport Eurotunelem – od 78 GBP. Ceny dotyczą jednak biletów rezerwowanych z wyprzedzeniem. Im bliżej wyjazdu, tym drożej, nawet do 204 GBP.