Najpierw nadwozie. Bentley coś tam mówi w materiałach prasowych, że wygląd sylwetki nawiązuje do modeli tej marki z lat pięćdziesiątych XX wieku. Nie wiem, czy to prawda, jeszcze mnie nie było wtedy w planach, więc nie mam pojęcia, jak wyglądają auta z tamtych czasów, ale fakt faktem, Mulsanne wygląda świetnie i ma zeza, co jest ble. Wybaczcie, ale samochód tej klasy powinien mieć bardziej nobliwy i wzbudzający szacunek wyraz twarzy. Zez nie jest nobliwy i nie wzbudza szacunku. Ciekawostka – model Mulsanne można zamówić w każdym możliwym kolorze. Niby w palecie są tylko 24 barwy, ale jeśli nie ma tam tej, która ci pasuje, Bentley ją stworzy, no problem.
Teraz wnętrze. Jest wielkie i bardzo luksusowo wykończone. A ileż pracy trzeba, by w ogóle powstało. Ile? Około 170 godzin, czyli tydzień. Strasznie dużo! Ale może tyle trzeba nad nim pracować, by się nie rozleciało na kawałki? A może się rozlecieć, ponieważ na pokładzie Mulsanne jest najmocniejszy na świecie wzmacniacz, jaki kiedykolwiek zamontowano w aucie. Ma on moc 2200 wat, co jak rozumiem, jest dużą wartością i pozwala osiągnąć efekt „umca umca” wzmocniony wibrującymi szybami.
Na koniec – silnik. Ma 8 cylindrów, ale gdy nie potrzeba tych wszystkich 512 KM produkowanych przez 6,75 l pojemności, wówczas komputer wyłącza cztery cylindry. Po co? Po to, by zmniejszyć zużycie paliwa nawet o 20% w porównaniu z poprzednikiem. Co więcej, Bentley Mulsanne ma 8-biegowy automat i adaptacyjne zawieszenie, w którym najbardziej ciekawi mnie tryb o nazwie „Bentley”. Nie wiem, co on oznacza. Na szczęście z pozostałymi nie mam problemu – Comfort to komfort, Sport to sport, a Custom to taki, który można sobie samemu zaprogramować.