Gdy zmierzch zapada, na boczne drogi w Polsce, bez względu na porę roku, wyruszają falangi rowerzystów. Czarnych lub szarych, usuwających pracowicie z ubrań elementy odblaskowe, malujących rowery na kolor bombowca B-2, demontujących resztki fabrycznego oświetlenia. To czarna sekta rowerowa, wyznawcy bogini Kali, którzy chcą w spektakularny sposób popełnić rytualne samobójstwo i złożyć swe ciała w ofierze okrutnemu bóstwu.

Bo jak to inaczej wytłumaczyć? Jadę sobie wieczorem do domu (mieszkam na wsi pod Warszawą i zjawisko występuje tu powszechnie), na długiej równej prostej zabieram się do wyprzedzania zestawu ciągnik siodłowy-naczepa cysterna. W połowie długości naczepy z przerażeniem zauważam, że z przeciwka nadjeżdża dwójka nieoświetlonych i ciemnych rowerzystów, którzy jadą obok siebie (!), zajmując cały pas ruchu. Gestykulują, więc pewnie jadą, kretyni, obok siebie, aby porozmawiać. I co dalej? No cóż, ja ich nie zabiłem. Czyli rytualne samobójstwo tym razem się nie powiodło.

Kiedyś owe czarne duchy reprezentowały tylko jeden typ socjologiczny. Pijany w trupa rolnik na rowerze Ukraina, ubrany w czarne od brudu paletko. Tacy potrafią w mojej okolicy nawet zimą jeździć po ciemku, po lodzie, pod prąd, oczywiście bez śladu choćby odblasku. Kiedyś właśnie takiego samobójcę ocaliłem, unieszczęśliwiając go zapewne, gdy na drodze E67 zobaczyłem go po mojej stronie pasa zieleni, po mojej LEWEJ, jadącego w przeciwnym kierunku. Gatunek jest endemiczny, na polskich drogach czuje sie znakomicie.

Ale pojawił się nowy gatunek, nowy typ wyznawców srogiej bogini. To ludzie, którzy próbują zginąć nie z biedy, nie z desperacji i nie z powodu alkoholizmu. Mają supernowoczesne górskie rowery za kilka tysięcy złotych każdy, supernowoczesne rowerowe ciuchy (oczywiście w ciemnych kolorach) i nie wydają nawet dziesięciu złotych na lampki do tych swoich rowerów. To oczywiste, że nie czynią tak z biedy. Świateł w rowerach unikają z powodów ideologicznych.

Ich ideologia, zapożyczona od weteranów cyklistycznego seppuku, jest na dodatek pełna hipokryzji - przypuszczam, że przychylnie myślą o tzw. rowerowych masach krytycznych w Warszawie i uważają, że kierowcy samochodów to wrogowie, oczywiście myślą tak tylko wówczas, gdy akurat nie zasiadają za kierownicami swoich służbowych wehikułów. Ich też nie zatrzymuje policja, załogi radiowozów udają, że rowerzystów nie widzą. Czemu? Bo to kłopot. Może trzeba będzie pijanemu rower zabrać, nie będzie miał dokumentów, kupa nudnej roboty. Lepiej udawać, że ich nie ma.

Słusznie, czarnych rowerowych duchów w ogóle nie ma. Ale czy na pewno chcą, abyśmy my, kierowcy, jeździli tak, jakby ich nie było? Hm... to jednak zły pomysł. Przecież oni chcą zginąć - a nie mam zamiaru ich uszczęśliwiać. Uważajmy zatem po ciemku na bocznych drogach: czarna sekta czuwa.