Branża motoryzacyjna, która już borykała się z problemami związanymi z pandemią i konfliktem na Ukrainie, teraz musi zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem. Jak donosi "Rzeczpospolita" ataki rebeliantów Huti na statki kontenerowe w Morzu Czerwonym spowodowały, że przewoźnicy musieli zmienić swoje trasy i wybrać dłuższy szlak, wokół Przylądka Dobrej Nadziei w Afryce Południowej. To oznacza dodatkowe, znaczące koszty, które mogą wpłynąć na ceny końcowe samochodów.

Dłuższy transport i niedobory komponentów

Zmienione trasy powodują, że transporty docierają na miejsce o ok. 2 tygodnie później, a ich podróż jest droższa o niecałe 1 mln dol. To nie wszystko, bowiem zapowiadane są podwyżki stawek ubezpieczeniowych dla frachtów ze względu na niebezpieczeństwa czające się na Morzu Czerwonym.

Stellantis, w obliczu tych wyzwań, zdecydował się na alternatywne rozwiązanie. Koncern zaczął korzystać z transportu lotniczego do dostarczania niezbędnych podzespołów, co bez wątpienia podnosi koszty produkcji.

Tesla również odczuła skutki tego kryzysu. Firma musiała wstrzymać produkcję w swojej fabryce pod Berlinem na kilka dni z powodu braku dostaw akumulatorów z Chin. Volvo z kolei będzie miało przerwę produkcyjną w Gandawie w Belgii, gdzie zabrakło skrzyń biegów.

Ceny nowych samochodów mogą wzrosnąć

Eksperci z branży ostrzegają, że opóźnienia w dostawach i dłuższe trasy transportu mogą wpłynąć na wzrost kosztów produkcji samochodów. Jak powiedział dla "Rzeczpospolitej" Paweł Gos, prezes firmy Exact Systems, specjalizującej się w kontroli jakości dostarczanych do produkcji części i podzespołów, "Jeśli ta okrężna droga transportu będzie wymuszona na dłuższy czas, to koszt komponentów będzie rósł. Choć cena pojazdów wzrośnie dopiero na samym końcu".

Sytuacja na Bliskim Wschodzie może zatem mieć poważne konsekwencje dla europejskiego rynku samochodowego. Znaczne opóźnienia w dostawach i dodatkowe koszty transportu mogą oznaczać wyższe ceny dla konsumentów.