Już w momencie, gdy dowiedziałem się, że będę uczestniczyć w jazdach bolidem Formuły 1, poczułem się trochę jak szczęściarz, który trafił szóstkę w totolotka – zrozumieją to z pewnością osoby fascynujące się tym sportem. Taka gratka zdarza się niezwykle rzadko, nawet w światku dziennikarzy motoryzacyjnych. Pozostała tylko kwestia bolidu – roku produkcji, silnika i innych parametrów.
Oczywiście, nikt nie liczył, że będzie to bolid, którym aktualnie ściga się Robert Kubica. Na miejscu, czyli na węgierskim torze Hungaroring, okazało się, że do dyspozycji mamy wyścigówkę Renault sprzed kilku lat, wyposażoną w 3-litrowy silnik V10 o mocy 700 KM, co przy wadze niespełna 600 kg dawało fantastyczny stosunek masy do mocy 0,82 kg/KM (dla porównania w 1001-konnym Bugatti Veyronie przelicznik ten wynosi 1,89, w 620-konnym Ferrari 599 GTB – 2,72, natomiast w 571-konnym Mercedesie SLS AMG – 2,96 kg/KM). W teorii więc wyglądało to niesamowicie.
Tym razem jednak teoria szła w parze z praktyką. Samodzielne prowadzenie bolidu Formuły 1 to niesamowite przeżycie! Wyścigówka przyspieszała piorunująco i z zadziwiającą lekkością, a towarzyszący temu huk jednostki napędowej znajdującej się za plecami kierowcy dodatkowo potęgował wrażenia. Każde wciśnięcie pedału do oporu – oczywiście, dopiero po wyjściu z zakrętu – sprawiało, że bolid wyrywał do przodu jak pocisk.
Na stosunkowo krótkiej prostej startowej Hungaroringu osiągaliśmy prędkości rzędu 240 km/h (bolidy F1 rozpędzają się tu do 295 km/h). Jednak to wcale nie przyspieszenie czy prędkość maksymalna robiły piorunujące wrażenie. Największej przyjemności dostarczała jazda po zakrętach, a przede wszystkim (paradoksalnie) hamowanie. Działające wówczas na ciało siły są niesamowite! Gdy porównałem na wykresie telemetrycznym swoją efektywność hamowania (wykorzystane 50-60 proc.) z uzyskaną przez kierowcę Renault (80-90 proc.), jedyne, co przyszło na mi myśl, to: „czapki z głów przed Robertem Kubicą i wszystkimi chłopakami, którzy jeżdżą w F1 na 100 proc. możliwości zarówno swoich, jak i bolidu.”
Zanim jednak zasiedliśmy za sterami, każdy musiał przejść badania, testy i szkolenia. W zasadzie od nich zależało, czy osoba zostanie zakwalifikowana do prowadzenia wyścigówki F1, czy nie. Na początku badania sprawdzono m.in. ciśnienie tętnicze (górny zakres to 150/80 mmHg) i sprawność fizyczną. Następnie krótkie szkolenie z zasad bezpiecznego korzystania z toru, a potem odprawa oraz jazdy Formułą Renault (bolid z silnikiem 2.0 o mocy 185 KM, ważący 450 kg). Było to pewnego rodzaju preludium, rozgrzewka przed daniem głównym. Po przejazdach Formułą Renault 2.0 przeanalizowaliśmy odczyty telemetryczne (obnażające wszystkie błędy kierowcy) oraz przeszliśmy specjalny test na refleks i podzielność uwagi. Było to dość wyczerpujące i intensywne, ale warte poświęcenia doświadczenie, pomimo że bolidem F1 przejechaliśmy tylko (a może aż) dwa okrążenia toru Hungaroring.
Wyścigówka F1 zachwyca w każdym calu – podczas rozpędzania, jazdy po zakrętach, długich prostych, a przede wszystkim, gdy wytraca prędkość. Jeśli ktoś będzie miał okazję przejechać się bolidem F1, gwarantuję 100-procentową satysfakcję. To niesamowite uczucie, które wyzwala ogromne pokłady adrenaliny, pobudza zmysły, a także uczy pokory i respektu.