Już w 2014 roku Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju zapowiadało, że planuje zmusić kierowców do regularnych badań samochodów. Nowe przepisy miały wejść w życie od 2015 roku i wydaje się, że niestety wszystko idzie zgodnie z planem. W przeciwieństwie do innych projektów, które potrafią leżakować na dnie ministerialnych szuflad w nieskończoność.

Jakie czekają nas zmiany? Po pierwsze, właściciel pojazdu będzie zobowiązany do oznaczenia samochodu specjalną nalepką umieszczoną na szybie przedniej. Będzie ona informowała o pozytywnym wyniku przeglądu technicznego. Po drugie – jeżeli spóźnimy się na obowiązkowe badanie techniczne naszego auta, zapłacimy za usługę podwójną stawkę.

Sama propozycja zmian nie jest w sobie zła. Przynajmniej w połowie. Umieszczenie informacyjnej nalepki w widocznym miejscu jest praktykowane w wielu krajach i mogę się tylko dziwić, że w Polsce ten obowiązek zostanie wprowadzony tak późno.

Według policyjnych statystyk około 20 proc. kierowców jeździ samochodem, który nie ma ważnego przeglądu – jeżeli więc dzięki nowym przepisom powiększy się liczba sprawnych technicznie samochodów (oczywiście zakładając, że przegląd zostanie wykonany zgodnie z prawem), to należy takiej zmianie tylko przyklasnąć. Co niniejszym czynię!

Niestety nasi ministrowie uwielbiają biurokrację i na samej naklejce się nie skończy. System przecież nie wyżywi się sam. Należy mu stworzyć odpowiednie warunki. Najlepiej poprzez dodanie kolejnych procedur do prostego – na pierwszy rzut oka – systemu. I tak mając już w dowodzie rejestracyjnym specjalną pieczątkę, a na szybie specjalną nalepkę, należy mieć ze sobą obowiązkowe specjalne zaświadczenie ze stacji diagnostycznej. Jakie? Na razie szczegółów brak.

Jakby tego było mało, samochód jeszcze przed właściwym badaniem ma być fotografowany, a jego dane przesyłane do odpowiednich baz danych. I tutaj pojawia się słowo klucz: "baza danych". Biorąc pod uwagę jak dobrze nam idzie w Polsce budowanie kolejnych systemów informatycznych - wpadka bazy CEPiK, błędy w działaniu systemu liczącego głosy podczas wyborów samorządowych - nie wróżę temu przedsięwzięciu spektakularnych sukcesów.

Warto natomiast zatrzymać się na chwilę przy drugiej zmianie proponowanej przez rząd w ramach nowelizacji prawa o ruchu drogowym. Mówi ona, że jeżeli nawet o jeden dzień spóźnimy się na obowiązkowe badania techniczne naszego auta, zapłacimy za usługę podwójną stawkę.

W życiu już tak bywa, że jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Na kierowców nałożona została już jakiś czas temu obowiązkowa ciągłość ubezpieczenia OC. Kary w tym przypadku są surowe i dotkliwe. Za jazdę – a nawet nie jazdę, tylko sam brak ubezpieczenia OC przez okres dłuższy niż 14 dni, zapłacimy karę 3,5 tys. złotych (w przypadku aut osobowych) i ponad 5 tys. zł w przypadku ciężarówki lub autobusu.

Teraz czeka nas obowiązkowa ciągłość badań technicznych… Badania techniczne w swoim założeniu umożliwiają poruszanie się danego pojazdu po drogach publicznych. Logicznie rzecz ujmując – jeżeli pojazd stoi w garażu i nie porusza się po drogach publicznych, to badania techniczne nie są mu potrzebne. Logicznie rzecz biorąc, OC również nie jest mu potrzebne, ale to temat na inną rozprawkę. Podsumowując – ani obowiązkowa ciągłość OC, ani obowiązkowa ciągłość badań technicznych nie mają żadnych logicznych podstaw swojego istnienia.  Mój znajomy wyjątkowo w błyskotliwy sposób podsumował całą sytuację: "każdy może mieć swoje lobby". Niestety i w tym przypadku wydaje się, że aspekty finansowe i możliwość wykreowania stałych przychodów dla "krewnych i znajomych królika" bierą górę nad logiką.