Przedmieścia Krakowa, na tradycyjnie już zablokowanej "zakopiance" co kilka minut widać błysk lampy  fotoradaru. Nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby auta nie snuły się z prędkością 30-40 km/h w kierunku zimowej stolicy Polski. Ograniczenie na tym odcinku jest ustalone na poziomie 70km/h, a żaden z samochodów z pewnością przekroczył takiej prędkości.

Nieprzypadkowo, po przeciwnej  stronie drogi spotykam Marcina, studenta automatyki AGH. Coś grzebie przy swojej Mazdzie 5, sprawdza ciśnienie w kołach,  co jakiś czas wchodzi do środka, pochyla się pod kierownicą. Jakby nie wiedział co dręczy jego samochód. Pozory jednak mylą, a krzątanie się przy drodze ma służyć tylko maskowaniu prawdziwego celu postoju. Nie była to naprawa samochodu.

Wcześniej poznałem go na forum dla pasjonatów elektroniki. Chwalił się, że stworzył coś, za co każdy zawodowy kierowca zapłaci poważne pieniądze, a jemu w przyszłości przyniesie krocie.  Po kilkutygodniowej namowie, zgodził się spotkać i pokazać swój wynalazek, który może przewrócić poruszanie się po drogach do góry nogami.

- To taki "deregulator" pracy stacjonarnych fotoradarów.  Zakłóca pracę radia i błędnie wyświetla odczyt, ale nie wyłącza go i nie pokazuje błędów jak klasyczne antyradary - mówi student stojąc nad niewielką czarną skrzynką z wyświetlaczem i anteną kierunkową.

Po 5 minutowej rozmowie, wszedł do samochodu, pokręcił  gałkę na czarnej puszce, z której wystaje kilkadziesiąt kabelków, ustawił wartość "90". Później dowiedziałem się, że jest to prędkość, na którą "zaprogramował" fotoradar.  Od tej pory radar, konkretnego typu, odczytywał każdą prędkość na poziomie 90km/h.

- Trzeba było ustawić kilka pasm transmisji, do różnych producentów, na razie testuję tego "zurada".  Tak mówiąc najprościej, to takie hackowanie fotoradarów i przejęcie nad nimi kontroli - mówi z ironicznym uśmiechem Marcin, pokazując na żółtą puszkę przy drodze.

Po konsultacjach z kolegami na studiach, stworzył "deregulator", ponieważ denerwowało go jazda  po "zakopiance" i hamowanie tuż przed radarami. Według Marcina, maszty były ustawione w miejscach, gdzie mają tylko przenosić zyski, a nie dbać o bezpieczeństwo.

- W miejscach naprawdę niebezpiecznych, kierowcy rocznie zabijają  kilkanaście osób. Nikt tam nie chce postawić nawet radiowozu. "Miśki" stoją tam, gdzie jest ładna droga, nie ma pieszych i można się rozpędzić. Właśnie dlatego atakujemy tylko te fotoradary, które są skarbonką  - dodał, równocześnie wyłączył swoje dzieło, a ślamazarnie poruszające się samochody już nie były "obstrzeliwane" z puszki fotoradaru.

Ale oprócz misji, Marcin nie ukrywa, że w przyszłości chciałby zarobić na "deregulatorze". Już teraz złożył wniosek o przyznanie patentu, a za kilka miesięcy chce się spotkać z największymi producentami elektroniki do aut.

- To jest wersja robocza, ale jeśli nadajniki zamontuje się  zamiast czujników parkowania, możemy skutecznie jeździć po Polsce i Niemczech, nie obawiając się "suszarek" i "zuradów" - kończy swoją prezentację przyszły inżynier.

Marcin nie chciał powiedzieć czy korzysta ze swojego wynalazku w normalnych ruchu, a także nie chciał zdradzić żadnych szczegółów technicznych. Te mamy poznać za kilka miesięcy, kiedy produkt będzie mógł wejść na rynek.

Miejscy partyzanci

Podobnie jak Marcin, działa grupa z Łodzi. Nazywają siebie  "foto-partyzantami", a ich slogan to "realnie, a nie fiskalnie" - ma odnosić się do poprawy bezpieczeństwa na drogach, poprzez stawianie fotoradarów w, ich zdaniem, niewłaściwych miejscach. Sześcioosobową grupę także poznałem na elektronicznym forum, ich nie trzyma tajemnica związana z patentem i chętniej mówią o swojej "zabawie".  Gdy wzmogli swoją aktywność na ulicach, kontakty i dyskusje prowadzą tylko w anonimowym Internecie "TOR".

- My używamy jammerów, co prawda nie są to stuprocentowo seryjne modele, ale samo urządzenie idealnie nam spasowało. Nie projektujemy anten, nadajników. My tylko je lepiej zaprogramowaliśmy - mówi jeden z mężczyzn o nicku "wicky". Prywatnie ojciec dwójki córek, zawodowo nauczyciel fizyki w łódzkim LO.

Wicky, w czasie wypadów na miasto ze znajomymi elektronikami, starają się być anonimowi. Jeden jest przechodniem z psem, po 10 minutach przychodzi kolejny z dzieckiem, następny naprawia auto. I tak przez kilka godzin w tygodniu. Robią wszystko, by monitoring w okolicach fotoradarów, nie skojarzył ich z zaburzoną pracą urządzenia do pomiaru prędkości.

- Czasami siedzimy w samochodzie i psujemy radar. Na przykład jedzie polonez, a my ustawiamy 250 km/h.  Są to ekstremalne sytuacje, ale najczęściej siedzimy i zaniżamy do wartości o 40 km/h. Nasze urządzenie nie może nadawać wartości w kilometrach na godzinę,  a tylko obniżać o zdeklarowaną wartość. Czyli jedziesz 70km/h, nastawiamy na -20km/h i dla radaru jedziesz z dopuszczalną prędkością  - mówi szczerze o swoim radarze.

Urządzenie łódzkich "partyzantów" to kawałek plastiku na kształt policyjnej "suszarki", wewnątrz nadajnik odpowiednie zaprogramowany, na zewnątrz pokrętło z niewielkim wyświetlaczem. Po ustawieniu wartości obniżającej lub podwyższającej odczyt, mierzą w radar ustawiony przy ulicy i "strzelają". Tym samym zaburzają wartość odczytu. To z kolei ogranicza wpływy z mandatów do budżetu…

Ich jammer działa tylko na jeden rodzaj fotoradaru, podobniej jak u Marcina, Zurad. Ale łódzkiej przeróbki nie można zamontować w samochodzie i nie radzi sobie z nowoczesnymi prędkościomierzami, które są w rękach policji.

- Ale jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa. Jeśli uda nam się rozpracować "suszarki", to i je będziemy zagłuszać, kiedy policja będzie rozstawiona w głupim miejscu.  Nam naprawdę zależy na bezpieczeństwie! Ale tym realnym, a nie fiskalnym - skończył rozmowę "Wicky".

Radiem w prawo

Jak mówią policjanci z małopolskiej drogówki, używanie w swoim pojeździe podczas jazdy ww. urządzeń popełnia wykroczenie.

- Zabrania się przewożenia w pojeździe takiego urządzenia w stanie wskazującym na gotowość jego użycia. Kierujący, który nie dostosuje się  zostanie ukarany grzywną w kwocie od 20 - 500 zł. oraz zostaną nałożone na niego 3 pkt. karne.  Jednocześnie informuję, że Prawo o ruchu drogowym nie zabrania pieszemu z korzystania z ww. sprzętu, w związku z powyższym pieszy nie może dostać  mandatu karnego - mówi Janusz Nowobilski.

Dlatego na "partyzantów",  czekają jeszcze inne paragrafy.

- Jeśli mamy do czynienia z urządzeniami nadawczymi, może dojść do złamania prawa, ale nie znam szczegółów w tych przypadkach. Inspekcja Transportu Drogowego, jeśli stwierdzi zakłócanie swoich urządzeń, może się do nas zwrócić a my to zbadamy. Za nielegalne korzystanie z częstotliwości, na które trzeba mieć zgodę, grozi gara nawet do 2 lat więzienia - kończy  Jacek Strzałkowski, rzecznik prasowy Urzędu Komunikacji Elektronicznej.