Kto nie słyszał o kultowych składowiskach starych samochodów w USA? To prawdziwe zapomniane muzea amerykańskiej motoryzacji, ustawione pod gołym niebem i prezentujące najlepsze, co wyjechało przed laty z amerykańskich fabryk. Powstawały one często w sposób naturalny, od ściągnięcia kilku, przeszkadzających "staruszków" z centrum miasta i ustawienia ich na polu za domem. Z czasem, niepotrzebnych nikomu pojazdów przybywało coraz więcej, pola zaczynało brakować, droga dojazdowa również była już zastawiona, więc samochody wędrowały do pobliskiego lasu lub na podmokłą łąkę.

Tak powstawały wielkie składy junk’ów, czyli starych samochodów, które straciły dawną miłość i uwielbienie swoich właścicieli, zafascynowanych błyskawicznie rozwijającą się nowoczesną, choć już niestety bezduszną, amerykańską motoryzacją oraz zalewem japońskich plastikowych samochodzików. Pęd ku nowoczesności sprawił, że na składowiskach wylądowały tysiące wspaniałych klasyków z najlepszych roczników, często w niezłym stanie. Czasami docierały tam o własnych siłach, nie wiedząc, że zostaną tam już na zawsze... Trwało to tak przez całe lata 80. i 90. Nowe, lśniące i pachnące plastikiem przychodziło, a stare z pordzewiałymi już chromami i dziurawymi błotnikami odchodziło, uczepione do łańcucha holownika.

Cadillaci cierpliwie czekają na swój los Foto: Onet
Cadillaci cierpliwie czekają na swój los

Gdyby moda na klasyki w USA narodziła się 20 lat wcześniej, ocalałoby tysiące kultowych samochodów. Niestety, dla wielu staruszków, stojących w palącym słońcu Arizony czy w dwumetrowych śniegach Minnesoty, moda ta przyszła już za późno. Zniszczone długim staniem, mogą dziś jedynie służyć jako niewyczerpany magazyn części, a ogołocone z wartościowych podzespołów trafiają w końcu pod prasę.

Część z tych placów przerodziła się w prawdziwe miasteczka-złomowiska, gdzie piękne klasyki traktowane są jako kupa złomu i ustawiane jeden na drugim, aby upchać ich jak najwięcej, bo nadciąga już kolejna fala, tym razem współczesnego złomu z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a to już będzie prawdziwe tsunami.... Tak poniszczonych i bezmyślnie potraktowanych klasyków nikt już nie odkupuje ani nie zamierza ratować - tracą bezpowrotnie swoją wartość. Na szczęście wśród tych przemysłowych złomowisk, zachowały się jeszcze małe, rodzinne przydomowe junk yardy z nieźle zachowanymi i ocalałymi zabytkowymi pojazdami. To miejsca, w których czas zatrzymał się kilkanaście lat temu i nikt nie ma potrzeby, by ten stan rzeczy zmienić. Stanowią one klimatyczne muzea pod gołym niebem, w których "staruszki" nie mają się co prawda, aż tak dobrze, jak ich wypieszczeni  bracia i siostry, odpoczywający w słynnych amerykańskich muzeach lub też setki szczęśliwych kuzynów, odrestaurowanych i poukrywanych przez troskliwych właścicieli w ciepłych garażach, ale mają swoje miejsce i bezpiecznie mogą czekać, co im przyniesie los ...

Piękne linie Furego Coupe Foto: Onet
Piękne linie Furego Coupe

Takich niezwykłych miejsc w Stanach jest wiele, trzeba tylko zjechać z bezdusznych autostrad i wbić się w bezkresną prowincję, w zagubione na prerii urokliwe miasteczka, w ukryte na uboczu wiekowe rancha. To najczęściej tam spotkamy prawdziwych pasjonatów złotych lat amerykańskiej motoryzacji. Jednym z nich jest Brian z Vermount. O starych samochodach wie wszystko, jest prawdziwą kopalnią wiedzy i doświadczenia. Sypie informacjami o autach sprzed 50 lat, jak z rękawa. Silnik Chevroleta 350 V8 złoży na pamięć z zawiązanymi oczami. Przez wiele lat zwoził swoje skarby z okolicznych stanów. Zbierał dziesiątki kiedyś porzucanych, dziś już odsprzedawanych klasyków. I tak zapełnił podwórko, łąkę, a w końcu i okoliczny las. Opowiada, że w najlepszych czasach miał wokół domu prawie 500 klasyków. Dziś już pozostała tylko część z tej wielkiej kolekcji. Niektóre auta szczęśliwie trafiły do remontu i do dzisiaj służą kolejnym właścicielom, dziesiątki  zostały rozebrane i przeznaczone na części, ale spora ich liczba stała się prywatnym muzeum Briana, które on kocha, mimo iż z czasem coraz więcej tam rdzy, a coraz mniej metalu.

Są tam głównie auta, z którymi związany jest emocjonalnie. O każdym z nich opowiada ciekawą story: tym Hudsonem jeździł jako nastolatek, na taką Impalę wyrywał laski, tym Chevy Tow-Truck’iem ściągał na plac pierwsze samochody... i tak bez końca możemy spacerować po lesie Briana i oddawać się klimatom sprzed lat. Spotkać można tu praktycznie wszystko: autobusy, ciężarówki, wielkie limuzyny i sportowe muscle car‘y . Smutne jest tylko to, że muzeum porasta trawą, leśne auta pokrywa mech i zasypują je igły z drzew. Nikt już ich nie myje mięsistą gąbką, nie pieści woskiem, stoją i czekają, wierne do końca swemu panu, który ciągle ma nadzieję, że kiedyś doprowadzi je do stanu świetności, ale one wiedzą, że to już nigdy nie nastąpi. Ostatni szczęśliwiec z lasu - Chevy Impala Coupe ’64 trafił na przydomowy warsztat 3 lata temu. Jest już pomalowany, ale nadal tam stoi i czeka na poskładanie. Wyrwanie czegokolwiek z Brianowej kolekcji graniczy praktycznie z cudem. "Not for sale", to najczęściej słyszana odpowiedź. Wyjątki robi jedynie dla przyjaciół, podobnych jemu dziwaków i zakręconych kolekcjonerów. Wówczas wyciąga swym oldschoolowym holownikiem bezcenne convertible, ogromne coupe lub stylowe pickupy. Są to wielkie, radosne chwile, bo to, co najcenniejsze zostanie ocalone przed zatopieniem w krajobrazie oraz tkwieniem po dach w śniegu, w trakcie kolejnej, półrocznej zimy.

Jeden z salonów klasyków w Arizoni Foto: Onet
Jeden z salonów klasyków w Arizoni

Takich zimowych problemów nie ma William w Utah, który również zabytkami upchał  wzgórze wokół domu. I choć na placu znajduje się kilkadziesiąt klasyków, to najchętniej zatrzymałby je wszystkie dla samej przyjemności, pomimo że niektóre z nich są już w stanie agonalnym, ale dla niego stanowią one nadal bezcenne pamiątki. Wie o swoich eksponatach wszystko: kto wcześniej jeździł, ile lat już stoi, ile wyprodukowano sztuk, ale kiedy słyszy pytanie o cenę, to traci zapał do opowieści i wyraźnie się zasępia... "kolejny raz ktoś chce wykraść moje skarby".

William nie ma internetu, maila, nie śledzi cen klasyków na aukcjach ani trendów na rynku. Bazuje na swojej wiedzy i trzydziestu latach obecności na wzgórzu. Jedyne narzędzia pracy to telefon na starej lodówce oraz lokalna gazeta. Kiedy już coś "musi" sprzedać, kładzie na stole kilka numerów magazynu Hemmings, czasem nawet sprzed roku i spokojnie wertuje kartka po kartce, sunąc palcem po licznych tabelach cenowych, doprowadzając tym samym napalonego intruza do granic wytrzymałości psychicznej... Oczywiście, ta wyszukana palcem cena to zwykle rozbój w biały dzień, ale Williama to nie wzrusza, zupełnie nie ma ciśnienia na zrobienie dealu. Wie, jak trudno już dziś znaleźć prawdziwe rarytasy i stanowi zupełne przeciwieństwo tradycyjnych, amerykańskich handlarzy używanych samochodów, którzy będą tańczyć przed klientem i nie wypuszczą go z placu bez kierownicy w rękach i pustego portfela...

Artykuł pochodzi z czerwcowo-lipcowego wydania dwumiesięcznika Driver