Gazeta Stołeczna podała kolejne informacje związane z tragicznym wypadkiem spalonego Ferrari na warszawskim Służewcu. - Według śladów hamowania, które zostawił samochód, można wyliczyć, że wytracił prędkość o przynajmniej 120 km/h., a i tak uderzenie było tak silne, że Ferrari dosłownie rozpadło się na kawałki - tłumaczy policjant z warszawskiej drogówki.

- Nie będę tego na razie komentował. Dokładną ekspertyzę wypadku przeprowadzą najlepsi specjaliści. Dopiero jej wyniki pomogą stwierdzić dokładnie, z jaką prędkością jechało sportowe auto - oficjalnie mówi inspektor Wojciech Pasieczny, zastępca naczelnika Wydziału Ruchu Drogowego stołecznej komendy.

Przypominamy, iż we wspomnianym wypadku zginął dziennikarz motoryzacyjny "Super Expressu" Jarosław Zabiega, a jego bardziej znany kolega po fachu, dziennikarz telewizyjny - Maciej Zientarski - w bardzo ciężkim stanie przebywa w szpitalu. Utrzymywany jest w stanie śpiączki i czekają go kolejne operacje. Nie ma już wątpliwości, kto z nich prowadził pojazd. Jeden ze świadków widział dziennikarza Macieja Zientarskiego za kierownicą na ostatnich światłach przed miejscem tragedii, przy skrzyżowaniu z Wałbrzyską. Inny świadek widział już w pędzącym przed wiaduktem aucie osobę w jasnej kurtce na siedzeniu pasażera. Taką miał na sobie Jarosław Zabiega, który zginął na miejscu.

Wiadomo już także, skąd Zientarski miał to auto. Zostało zostawione mu na przechowanie przez znajomego, który kilka dni wcześniej kupił go za ponad 300 tys. zł. Samochód podobno nie był jeszcze nawet ubezpieczony. Wcześniej informowano, iż był on właścicielem tego feralnego pojazdu.

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna