Kto nie maszeruje, ten ginie. Kto nie podróżuje, ten umarł. Karkołomna wyprawa na koniec wszystkiego. 34 000 km za kierownicą. Kilkaset mil na statkach. 100 dni w podróży. Przez kraje, języki, narody. Przez kultury i religie. Przez rzeki, wzdłuż jezior – aż nad sam Pacyfik. Gdy w końcu stałem na japońskiej plaży, przed oczyma był tylko ocean, a za nim San Francisco. Każda podróż ma w sobie coś z magii. Ocierasz się o historię świata i nigdy nie wiesz, co spotka cię za kolejnym górskim zakrętem.
Ural i Ałtaj. Wielka Syberia, a poniżej Gobi. Brodzisz kołami w rzekach szukając przejazdu. Droga na azymut po stepach i bezdrożach, na których zatrzymał się czas. Tajga. Koreański półwysep i japońskie wyspy. W podróż wyruszyłem na początku lipca, a wróciłem w połowie października. Wóz załadowany do granic możliwości: jedzenie i ubrania, sprzęt turystyczny, dziesiątki książek, przewodników i map. Zapasowe opony i dodatkowe anteny. Kanistry na ropę i wodę. Ogromne dachowe bagażniki. Najpierw Ukraina z Mołdawią i samozwańczą Republiką Naddniestrzańską.
Potem Krym i statkiem na Kaukaz Północny: Dagestan, Osetia, Czeczenia, Inguszetia. Później Kazachstan, skrawek Rosji i piękna pustynna Mongolia. I dalej na wschód: znów Rosja z Władywostokiem, statek do Korei i statek do Japonii – później powrót przez Morze Japońskie do Rosji. Droga wzdłuż Amuru, Bajkał i w końcu Moskwa. A stamtąd przez Ukrainę do domu. Spalone prawie trzy tony paliwa. Zdobyte marzenia. Skradzione tajemnice.
Ukraina. Lipiec w Odessie. Upał. Puszkin stoi koło schodów. Ktoś gra Czajkowskiego na trąbce. Czy można grać Czajkowskiego na trąbce? Kolejny dzień w podróży. Jutro krem na Krymie. Za oknem zostają dawne lata imperium. Więcej tu Rosjan niż kogokolwiek. Gdy jest coraz cieplej, chodzi się jak w deszczu. Rozlewiska Dniestru. Ujście Bugu. Raptem kilka dni w drodze, a człowiek zapomina, jak się nazywa. Pomarszczone przydrożne twarze. Na byle jakim targu byle jakie antyki. Głowy Lenina. Głowy Stalina. I wielkie pola słoneczników. Za chwilę Rosja-nieRosja: Kaukaz wita skwarem i deszczem.
Jest zielony jak młoda papryka. I górzysty. Kolejne autonomiczne republiki. Stolice pełne trolejbusów. Potem Elbrus. Śnieżny: stopy marzną w trampkach. Dwa szczyty na szczycie. Krowy stoją na drogach, tarasując przejazd. Liczą na podmuch wiatru od samochodu, który rozgoni siedzące na nich muchy i komary. Albo grzeją racice. Im dalej w ląd od Krymu, tym więcej policji. Trochę transporterów, machających karabinów. Jakaś armata. Na niemal każdym większym skrzyżowaniu policja i wojsko: sprawdzanie dokumentów i pytania o wszystko. I miliony komarów. Miliony milionów.
Ciepłe noce w namiocie. Łysy pies. Czadory. Przez lata widziałem w drodze tysiące cmentarzy, ale taki jest tylko jeden. Kilkaset identycznych grobów. Jak setki schodów do nieba. Miasto Aniołów. Biesłan. Cmentarz jest pod lotniskiem. Brak słów. Babcia opowiada o wnuku, którego ciało znaleziono w rowie dopiero dwa dni po strzelaninie. Jego mała siostra uszła z życiem, ale postradała zmysły. Droga wije się tysiącami zakrętów.
Dukam Rosję. Wyjazd z Kaukazu zamykają ogromne koszary rosyjskiej armii. Kałmucy: jedyny buddyjski naród w Europie. Schody równoleżników. Turkusowy kreml w Astrachaniu. Potem dawny Stalingrad nad Wołgą, dziś Wołgograd. Kurhan Mamaja z pomnikiem Matki Ojczyzny miał być większy niż nowojorska Statua Wolności. I jest. Saratow, Ufa. Przekraczam Ural. Według wielu tu kończy się Europa, a zaczyna Azja.
Potem brama do Kazachstanu. Astana wita aleją ku czci prezydenta: im większa dyktatura, tym większe aleje zwieńczone prezydenckim pałacem. A na opłotkach ludzie grzebią swoją biedę w błocie. Hotel wynajmuje pokoje na godziny. Blond recepcjonistka w czarnych kabaretkach oferuje masaż. Leje deszcz. Lejesz łzy za wszystkim, bo i tak nie możesz wrócić – chyba że na lawecie. Wczoraj Księżniczka Ałtajska i kurhany w Pazyryku, a dziś droga wije się jak nić z upuszczonej szpulki. Potem Mongolia. Pasterze na koniach i motocyklach. Gery.
Drogi, które są tylko na mapie. Albo drogi, których nie ma na mapie. Ponad 1000 km po piachach i kamieniach Gobi. Ajmaki. Ułan Bator. Jak zapomniane miejsce na Ziemi. Kiedyś imperium – dziś Czyngis-Chan tylko na banknotach. Potańcówka w Tsaganuur. Zamawiam piwo Gold Gobi. Kelnerka nie chce zapłaty i uśmiecha się złotymi zębami. Uciekam. Chcesz wiedzieć, jak było 500 lat temu – jedź do Mongolii, szlakiem z zachodu na wschód. Siedemnastotysięczny kilometr.
Kolejne grody spadają z mapy, jak sierpniowe Leonidy z nieba. Struny południków. Władywostok. Poniżej Korea, po prawej Chiny, a po lewej Japonia. Trzy Siostry. Na zachód Morze Chińskie, na wschód Japońskie. Półtora miesiąca w drodze. Za jakiś czas prom i dalej, dalej – nad Pacyfik, na kres. Podróż to zapominanie o tym, co było na rzecz tego, co jest i będzie.
To koniec mojej płyty tektonicznej. Jestem za daleko, by wrócić. Są więc takie miejsca na Ziemi, gdy przychodzi czas na końcowe rozdania. Wszystko, co masz, musisz położyć na stół. Tutaj nie ma uproś. Gdy spałem, ktoś odciął z dachu anteny. Albo ty, albo oni. Sztorm. Korea. Deszcz leje niemiłosiernie. Monsun. Potem Seul. Metro. Technologiczny szczyt. Kolumb myślał o tych wyspach na Pacyfiku – przeczuwał, że musi być coś dalej poza jego Indią. Czekam na statek do Japonii.
I dalej w świat. Prom tnie granatowe fale na japońskim morzu. Potem rzucone cumy stawiają moje nogi na ziemi kraju, z którego Słońce wschodzi na cały świat. Miasta w słonecznych ulewach. Sauna. Biała flaga z czerwonym kołem jest jak spalone jajko na patelni, a Kiusiu – kosztowna jak najlepsze prostytutki w odległym Szanghaju. Lewostronny ruch. Deska w toalecie sama się podnosi.
Kupuję kij, chyba do taekwondo. Na plaży zbieram kilka bambusów. Ludzie kłaniają się raz na sekundę ale sprzedawcy często nie potrafią obsługiwać terminali do kart płatniczych. Sindbad Żeglarz chyba zapomniał już o tych wyspach. Potem deska sama opada. Po kilku dniach docieram nad upragniony Pacyfik. Granatowy i tęgi. Z codziennym deszczem i małymi rybackimi szalupami. W zatoczkach rybacy cerują sieci, a wyrzucane przez fale małe skarby przypominają bardziej o egipskich piramidach niż o francuskich ślimakach.
Białe łupiny. Białe kamienie dna. Biały węgiel. Topię stopy w piachu i zabieram wszystkie muszle. Patrzę w dal, w stronę USA. Mija 50. dzień podróży. Półmetek. Japoński brzeg jest końcem i początkiem. Dalej w butach nie można. Teraz już tylko droga na zachód. ET go home. Nagasaki. Schudłem 6 kg. Zjadłem wszystkie sezamki. Połamałem okulary. Ale bociany latają przecież dalej. Wracam do Korei. Spotykam tajfun i odpływam do Rosji.
Odprawy, frachty, celnicy. W kajucie Chopin. Na rufie wiatr podwiewa suknie starym Rosjankom. Za burtą przeszłość i jakieś puste butelki. Mijamy wojenny okręt: kwartał w drodze – już się nie spotkamy. Cała naprzód! Podróż garncarza. Kolejny kilometr jest jak nowy garnek, a następnych sto jak nowy dzban. Każdy lepi, jak może. Im dalej od koreańskiego i japońskiego brzegu, tym bardziej zaczynam żyć przyszłością – teraz cała tajga. Przekroczyć rzeki epopei. Być na morzach wojen. Na wskroś. Syberia. Cztery tygodnie na zachód. Mały brunatny miś sturlał się po nasypie, pomerdał ogonem i zaraz potem uciekł z powrotem w tajgę. Drewniane skanseny biedy. Trwoga. Żal. Przykro. Przepaść trzystu lat. Bajkał.
Powoli oswajam się z myślą o powrocie. Sterty notatek. Tysiące zdjęć. Zapisani ludzie. Pamiątki. Niezły kawał życia – mojego i ich. Rozmowy wyryte cyrklem południków. Zachwiane teorie. Skończyła się zaczarowana przygoda – choć one nigdy zaraz się nie kończą. Wracasz, ale nie wracasz. Budzisz się rano i myślisz, że to nadal namiot. W głowie stukot kolei transsyberyjskiej, sztorm na Morzu Japońskim, tamten tajfun.
Azymuty na Gobi. Stepy za Astaną. Karawanseraje pełne wielbłądów i tirów. Tirówki we Władywostoku. Igor, który w Moskwie opowiada: jakiś wielki rosyjski pisarz powiedział, że w Rosji nigdy nie dość dwóch rzeczy – płochych dróg i duraków. Gdzieś wisiały kajdany Dostojewskiego. Okopy między Koreami. Osetia z uśmiechniętą rodziną Georgija. Gdzie teraz wyjeżdżam? Tajemnica.
Dziękuję Kia Motors Polska za wsparcie i firmie Euro-Kas z Katowic za nieocenioną pomoc.
Tekst i Zdjęcia: Maciej Kalarus