Jedna z niewielu w stolicy przepraw przez Wisłę ma dwa pasy ruchu w jedną stronę. Jeden jest zarezerwowany dla autobusów i taksówek. Drugi jest dla wszystkich chętnych. Tędy w godzinach szczytu, oprócz tysięcy samochodów, jadą rowerzyści do centrum miasta. Po chodniku nie opłaca się jechać, bo krawężniki wysokie, a jeszcze za którym z rogów może czaić się policja.

Najrozsądniej byłoby jechać po jezdni blisko krawężnika, ale to buspas – nadjeżdżający z tyłu kierowcy miejskich autobusów denerwują się albo wyprzedzają „na centymetry” – ktoś zabiera im miejsce, które jest przecież zarezerwowane. Jazda rowerem po buspasie jest nielegalna – buspas nie jest przeznaczony dla kierowców jednośladów!

Ci bardziej cwani cykliści jadą zgodnie z prawem... lewym pasem. W tej sytuacji przed nimi wolna droga, za nimi – korek na dwa kilometry. Droga wiedzie pod górę, cyklista porusza się z prędkością 15, ale jak chce lub musi, zwalnia do 10 km/h. Jego prawo – przecież po buspasie jechać mu nie wolno, a kto każe się napinać?

Cyklista jedzie środkiem jedynego pasa przeznaczonego dla osobówek – i co gorsza, słusznie czyni! Jazda prawą krawędzią lewego pasa to ryzyko, że potrąci go autobus jadący po prawym, a także pewność, że będą go wyprzedzać z lewej, choć w tej sytuacji nie ma możliwości zachować przepisowej odległości jednego metra, a nawet 50 cm.

Rowerzysta powolutku wspina się po pochyłości, sznur samochodu jedzie za nim – 10-15 km/h. Takie jest prawo. Co pewien czas jakiś nerwowy kierowca osobówki wpada na chwilę na buspas, wyprzedza z prawej, a tuż za rogiem... czai się drogówka. Będzie mandacik!

Może już czas, panowie posłowie i panie posłanki, dostosować przepisy do realiów? Rowerzysta jadący po buspasie mniej przeszkadza samochodom i mniej ryzykuje! Może warto mu na to pozwolić? No tak, czy nie?