Prezentujemy zapis Dzienników Maluchowych - relacji z przygotowań do tegorocznej edycji SlowRide!

31.08 pt

To jest dzień który otwiera Dzienniki Maluchowe. Ostatni dzień przed wyjazdem, a zarazem drugi w Polsce. Właśnie tak! Powrót z emigracji i 3 dni na przygotowanie całego przedsięwzięcia. Radek, zmiennik do Wieliczki przyjeżdża jutro - w dniu wyjazdu. Ja ze Szwajcarii wróciłem wczoraj w nocy. Sprawy przez ostatnie 3 miesiące organizowane były telefonicznie i email’owo. Nie wszystko udało się dociągnąć, ale pozostały tylko detale. Oboje jesteśmy zestresowani ogromną presją czasu i wyzwaniem. Jeden ze sponsorów był długo niedostępny i sprawy nie zostały sfinalizowane. Nie doszły jeszcze sowieckie aluminiowe kanistry zamówione na Allegro. Do wymiany mamy felerną uszczelkę pod deklem , gniazdo zapalniczki i wszystkie żarówki. Będziemy testować nowe serie sprzętu od zaprzyjaźnionej BOSMY. Jeszcze wczoraj zainstalowałem świeżo uzbrojoną w 2 głośniki półkę do Malucha. Bez audio nie ruszamy się z Polski. Nie wyobrażam sobie startu z Pragi bez Rage Against the Machine na maxa przy uchylonych szybach Klasyka. Głębokim basem właśnie charakteryzowały się Maluchy występujące na polskich drogach w końcówce lat 90 tych... no, może nieco inne gusta muzyczne wchodziły w skład wyposażenia seryjnego. Zamykam oczy widzę listę spraw do załatwienia. Żarówki, zapalniczka, dekiel... Wymiana waluty, sprzęt turystyczny, liny i pasy do bagaży, czołówka, bateria do kamery...! Zasypiam, myślę o "Carnet de passage". Dokument, który czesi otrzymują w ciągu jednego dnia za tysiąc euro, u nas kosztuje tyle co roczne dochody statystycznego polaka i trzeba czekać 2 tygodnie, a jedyna osoba zajmująca się jego wydawaniem jest na urlopie. Po kilku telefonach do PZM Travel porzuciliśmy jakiekolwiek nadzieje na jego uzyskanie. Będziemy sobie musieli jakoś radzić bez niego.

01.09 sob

Radek miał przyjechać na 9 rano. Przygody z PKP opóźniają go na 14. Przerabiałem to osobiście 2 dni temu. Mój powrót stopem ze Szwajcarii do Poznania trwał 8 godzin, a wraz z PKP podróż z Poznania do Krakowa trwała 12 godzin. Z Radkiem to też ciekawa historia. Znamy się tylko ze Skype... i to od 4 miesięcy, a osobiście od 2 dni. Radek organizował niegdyś wyprawy Ładami 2107 do głębokiej ...Azji. Wtedy zdzwoniliśmy się telefonicznie. Ja opowiadałem mu o przeprawie Maluchami przez Mongolię. Kontakt pozostał i tak z głupia zdecydowaliśmy o wystartowaniu w tegorocznej imprezie. Do południa gonitwa za zakupami, a o 14 spotykamy się na dworcu. W drodze do garażu gdzie czeka nasz Maluch, namajamy, lub jak kto woli naruchujemy (po poznańsku) jeszcze osprzęt do kamery. W garażu od razu zabieramy się do ostatnich spraw zostawionych na ostatnią chwilę. Żarówki, zapalniczki i dekla... O godzinie 20 przypominamy sobie o paru rzeczach, pędzimy Maluchem do marketu na zakupy. Radek pyta czy FSM ma po prostu taki zapach, czy... spojrzenie w lusterko, ciągniemy za sobą białą chmurę. Cholera... wygwizdało kolejną uszczelkę spod dekla. To juz trzecia w ciągu ostatnich dwóch dni. Coś jest nie tak. Na szczęście mamy kolejną ze sobą. Wymieniamy ja "na szybkości". Zakupy i lecimy z powrotem bo znajomi czekają by nas uroczyście odprawić. Mamy obsuwę 5ciu godzin. Podczas gdy oni imprezują we własnym gronie, my upychamy bagaże w każdy kąt Malucha.

2.09 nd

Maluch zapakowany. Wyruszamy o 4 nad ranem. Nie spaliśmy. Start na praskim wyszechradzie przewidziany jest na 12. Nie ma czasu. Grzejemy na Cieszyn, ale natury nie da się pokonać. W Andrychownie musimy zrobić drzemkę na jakiejś stacji benzynowej. Przed świtem budzą nas chłopaki i dziewczyny z piwami za pazucha. Wracają z imprezy, ale mają ochotę jechać jeszcze na grzyby. Są wyraźnie zainspirowani Maluchem. Pytają gdzie jedziemy tym sprzętem. Odpowiadamy ze do Brazylii... Rozlega się salwa śmiechu... Ale na seriooo?... No to mówimy na serio że do Brazylii... Zrobiło się wesoło, rozbudziliśmy się, wiec heja na Żywiec (nie na żywca...). Przed Cieszynem powtórka z rozrywki. Komora silnika zarzygana olejem. Uszczelka się rozwarstwiła od... zbyt mocnego dokręcenia. Tym razem dokręcamy dekiel bardzo precyzyjnie, nie za mocno, nie za słabo... Wycieramy zabryzganą komorę silnika, robimy dolewkę z oleju, przy okazji dociągamy lekko śruby kolanka wydechu. Silnik jest na dotarciu i cos musiało popuścić. Z czystymi rękoma na start w Pradze to wstyd. O 7.00 rano wita nas Czeska Republika!!! Dojeżdżamy do autostrady... Mamy "spinę" by tym razem historia się nie powtórzyła. Pierwsze podliczenie spalania. 6,7L... Trochę sporo jak na Malucha. Mamy na górze sporo bagażu, jesteśmy doładowani i ciśniemy 90 100km/h. Na 200 km przed Pragą robimy jeszcze jedną, godzinną drzemkę. Kilometry lecą jeden za drugim, czeski bigbit w radio, wkrótce lądujemy na wyszechradzie. Witają nas setki osób. Parkujemy obok Trabantów i co nas w pewnym sensie cieszy, - nie jesteśmy ostatni. Brakuje jeszcze Jawy.Po godzinie przyjeżdża Marek wraz z Jawą 21, Pionyr, 50ccm, żółte zło w czystej postaci. Robią nam wszystkim sesje zdjęciowa, materiał TV do wieczornej edycji czeskich wiadomości i startujemy...

Na pierwszych 200m psuje się jeden z Trabantów... ujęcie pchających go ludzi trafia na stronę Daily News BBC. Lepiej być nie może. Następne 30km przed miejscem, gdzie odbędzie się wieczorny festyn i zorganizowana zostanie strefa serwisowa. Trabanta ciągną na linie. Od czasu do czasu mijamy się również z Markiem od Jawy. "Benzin mu nie ciecze", więc zwalnia pod górę do 30km/h. Po dotarciu do strefy, mechanicy usuwają bzdurę z Trabantem, ale Jawa w wydaniu 50cm3 wyraźnie odstaje osiągami od naszych maszyn. Zapada poważna w skutkach decyzja... i zmiana w planach. Trzeba Pioniera zamienić na jakąś 250tkę, bo inaczej "nie scichniemy". Czesi opóźniają wiec swój start o czas potrzebny na przygotowanie kolejnego motocykla. My nie możemy tego zrobić, nasze bilety maja rezerwacje bez możliwości zmiany daty. Musimy sami pędzić do portu w Holandii i tam pozostawić Malucha do przyjazdu czechów. Tam wszystkie auta będą zapakowane razem do kontenera, i załadowane 20go września na prom. Kolejna obsuwa, tym razem 2 tygodnie. Nie cieszy nas to , bo w Ameryce ucieka nam właśnie  sucha pora roku. Trudno! To był ciężki dzień. Prawie 48h bez snu,zmiany logistyczne, psujący się przęt... Szczyt opanowana, ale oczy zamykają się same...

3.09 pon

Nocowaliśmy u Dana w domu. Rano wykonujemy kilka telefonów i ustalamy nowy harmonogram działania. Świeższe głowy mogą więcej. Marek od Jawy jest bardzo zawiedziony, ale wydaje się, że decyzja jest słuszna. Lepiej być black hawk na 250-tce niż czarną owcą na 50ccm. Mieszkanie Dana wyraźnie wskazuje na to, ze nie ma on czasu na szczegóły... takie jak dbanie o ład i porządek. Różne modele Trabantów na półkach, zatarte afrykańskim kurzem. Trabantowe tłoki i wielka mapa Ameryki Południowej upiększają wnętrze mieszkania. Na podłodze w kilku osobnych stertach zgrupowane mapy, ciuchy turystyczne i masa sprzętu elektronicznego. Głównie kamery i aparaty fotograficzne. Zabieramy gumowe, żółte worki na bagaż, namiot, śpiwory, karimaty, kurtki, T shirt’y kubki od naszego sponsora FERRINO. Zabieramy numery kontaktowe do firmy spedycyjnej w Rotterdamie, na Port docelowy i w drogę. Orientujemy się, że w ferworze pakowania zapomnieliśmy o wyposażeniu podstawowym Malca: trójkąt i podnośnik kupujemy wiec na pierwszej, lepszej czeskiej stacji benzynowej. To wy jedziecie z Trabantami? Pytają prawie wszyscy napotkani czesi. Życzą nam powodzenia! -Nie ma to jak wieczorne wiadomości. Tylko jeden "żul z siatką" szantażuje, że za 200 koron nie zgłosi na policję ze stanęliśmy na kreskowanym pod Billą... haha! Grzejemy.

Bawaria, ludowe przyśpiewki w audio, dookoła ład i porządek. Zupełnie inaczej niż w naszym Maluchu. Jeżeli przez najbliższe 2 miesiące nie wypracujemy ordnungu w naszym Maluchu to się tam sami pogubimy. Schodzimy ze spalaniem do ok.6,4L na 100km i zaczynamy LKV - surfing... polegający na jeździe za naczepa TIR’a. Wtedy Malec z łatwością radzi sobie z prędkością 95km/h, -nawet pod górę !!! Radek twierdzi, że wtedy jest jakby auto miało ze 30km więcej... Ja twierdze że jakby miało 30 km w ogóle. O jednym i drugim przypadku możemy jedynie marzyć. Mamy celowo odprężony motor, nieco słabszy niż fabryczne, ponoć odporny na głupotę i Amerykę Południową. Na niemieckim Aral’u ku naszemu zaskoczeniu rozmawiamy z obsługą po polsku, życzą nam powodzenia i dają rady dotyczące krajów latynoskich według swoich doświadczeń. -Tak, pracowników niemieckiej benzynki stać na egzotyczne wakacje. LKV-surf trwa nadal, schodzimy do 5,6L/100km. Gadamy o Wenezueli, Trynidadzie, paliwie ze smalcu, estrach kwasów tłuszczowych, metanolu, biodiesel’u, czyli jakby tu tańsze paliwo do Malucha wygenerować. Old school funk w naszym audio zagłusza warczenie motoru. Przez chwilę coś go szarpie, ale to już końcówka. Cel Leverkusen kolo Kolonii osiągnięty. Tam czeka na nas znajomy -Marek. Wyjechał do Niemiec 2 miesiące temu. W środku nocy wita nas z uśmiechem na twarzy. By rozprostować kości po całodziennym rejsie idziemy na spacer z butelka piwa w dłoni. Przynosimy mu z wystawek prawie "nówki sztuki": hamak, materac, walizkę i karimatę... Niech się chłopak urządza, bo mówił ze ma jeszcze pusto w mieszkaniu.

4.09 wt

Odsypiamy koleją ciężką noc. Dziś musimy się odprawić w Holandii. Przy porannym oglądzie motoru się połapaliśmy, że wczoraj wypadł nam tłumik szmerów. Co tankowanie robiliśmy przegląd komory silnika. Musiało go wypluć na ostatnich kilometrach. Może dlatego się dławił. Zaoliwione węże odmy łączymy opaskami zaciskowymi. Teraz już nie ma prawa uciec. Mr. Szatan, nasz zakonspirowany podróżnik tropi w miedzy czasie oznaki zła nabazgrane na ścianach pobliskiego wiaduktu. Lokalne chłopaki wypraszają z kraju kryminalnych auslanderów. W niemieckim Saturnine nie przyjmują kart płatniczych Marster Card. Hmmm, ciekawe. Nawet nie wiadomo kiedy przekraczamy granicę. Liczymy, żeby przed 17 udało się jeszcze odprawić w firmie spedycyjnej w Rotterdamie, ale brakło nam pół godzimy. Zostawiamy zatem Malucha w centrum miasta i bujamy się po centrum. Herbata w tureckiej knajpie, ściąganie mapy miasta, odnajdywanie adresów na jutro. Pod wieczór wypad na plażę za miastem - Hook of Holland, gdzie po raz pierwszy testujemy nowy namiot i sprawdzamy holenderski browar czy aby nie kwaskowy. Opada stres. Powinniśmy zdążyć odstawić Malucha na czas.

5.09 sr

Nie chce się wychodzić z ciepłego śpiwora, ale trzeba. Z Rotterdamu gdzie musimy odnaleźć firmę spedycyjna mamy jeszcze ok. 150km do portu, który zamykają o 15:30. Nie wiadomo jak sprawy pójdą, -wiec trzeba się sprężać. Doskonałe holenderskie rozwiązania drogowe gubią nas, posługujących się prostą słowiańska logika, dlatego trzykrotnie jeździmy tunelem pod rzeką. W Vertraco wypełniamy jeden formularz celny gdzie wyceniamy rzeczy wiezione w Malcznie. Jak dotąd nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale to małe cudo wraz ze wszystkimi betami w środku jest warte blisko 4000 euro. Ubezpieczamy transport, bo fanty nie byle jakie. Kserują nam wszystkie potrzebne dokumenty. Papiery zrobione, "sprint" przez ulice Rotterdamu. Port znajduje się na wyspie oddalonej o 150km. Na miejscu właśnie załadowują prom, którym miał płynąć Fiat. Jednak Maluch poczeka na Trabanty i Jawę, oraz kolejny prom za 2 tygodnie. Chłopaki w portowych uniformach przyglądają się Asowi z wesołością. "Kurwa mać is here" stwierdza jeden z Holendrów widząc polskie numery. Pakujemy wszystkie rzeczy do środka Fiata. Podczas transportu do Gujany różne rzeczy  lubiąpodobno znikać, dlatego fotografujemy zawartość Asa. "Guyana is not good place to be, not a safe place", stwierdza kierownik doku. Po załatwieniu formalności pracownicy doku podwożą nas na wylot na autostradę.

16:00 Auto Stop. Auto Stop. Mamy zaledwie 40h do odlotu z Londynu. Wsiadaj bracie dalej, hop. Impreza, Starletka, Corsa, Ka, Polo, Kangoo, 506, a wreszcie kolorowa turecka ciężarówka. W tureckiej ciężarówce dowiadujemy się że "Bulgaria lejdi, - NO, a Bulgaria kolegen - Capcarap, - NO Harakter". Muza, chusty, trójkąty z frędzelkami, neony i foto opatulonej burką żony, zdecydowanie dobry stop. Na terminalu portowym w Dunkierce, gdzie wjeżdżamy turecką ciężarówką nie wpuszczają indywidualnych podróżnych. Wbijamy się wiec do zapakowanego po sufit Misia Shogun (brytyjskie Pajero) z piecem do pizzy na kolach na haku. Dziadek wraca właśnie z Rumunii. Ma już dosyć pracy w brytyjskim bussinesie. Wyprowadził się do Rumunii, kupił tam dom w lesie i tylko od czasu do czasu odwiedza wyspę. Ja na przednim siedzeniu z plecakami, Radek na betach pod sufitem. Wszyscy lubimy MontyPythona i czarny humor, wymieniamy się holenderskim piwem za rumuńskie i czekamy na wjazd na prom. Ubaw co nie miara. Prom do Dover odpłynie o 2 nad ranem.

6.09 czw

04:00 nad ranem. Biały klif na horyzoncie. Dover! Kontrola paszportowa i zmieniamy ruch na lewostronny. Ok. 5:00 nad ranem lądujemy na parkingu przy obwodnicy Londynu. Rano dostaniemy się do miasta, tym czasem pora na sen. Kolejna ciężka noc za nami. Po krótkiej drzemce w namiocie, startujemy do Londynu. To dla nas pierwszy raz w tym mieście, nigdy wcześniej nie było jakoś potrzeby. Pierwszy stop, - po 2 minutach czekania zabiera nas do pierwszej stacji metra, teraz będzie juz łatwiej. Londyn... -co będziemy nowicjusze o Londynie polakom opowiadać. Radek musi wymienić swój telefon na świeższy. Ja zakupić karimatę, bo wczoraj wywiało ją spod bagażnika. Fota pod Big Ben’em i fryzjer na chinatown. Same azjatyckie twarze w zakładzie fryzjerskim, ale z zaplecza dobywa się glos -mówicie po polsku ? Poznajemy Marcina, mieszka w Londynie od dłuższego czasu. Zaprasza nas na piwo. Obiecuje swojej malezyjskiej żonie że wróci za pół godziny. Opowiada nam o "rulez" metropolii. Na jednej kolejce się nie kończy. Do północy przyglądamy się nocnemu życiu Londynu popijając ostatnie europejskie piwo. Kończymy posiadówę grubo po północy. Metro i siejemy na Victoria st. Później pociągiem na lotnisko Gatwick.

7.09. pt

Nie ma to jak noc na lotnisku. Przecieramy oczy, obok przewija się policja uzbrojona w broń automatyczną i z psami. Później robi się spokojnie. Wczorajsze Londyńskie powietrze sprawiło że bolą nas trochę głowy. Czekamy na info o locie. Jest! Terminal B... Kolejka "monorail" wiezie nas do odprawy. Caribbean Airlines witają nas swoimi banerami. Stoimy w kolejce. Jesteśmy jedynymi białymi twarzami w sznurku. Pani widząc polskie paszporty wita nas słowami "dzień dobry". Jest nas więcej, coraz więcej polaków. Odprawa przebiega bez problemowo, sprawdzają dokumenty, prześwietlają bagaże, jak zawsze. Mamy po 17kg na plecach. Wreszcie rękawem do Boing’a 767... Ta maszyna musi być starsza niż nasz Maluch, doskonale wpisuje się w kryteria slowride. Znacznie różni się jednak przyśpieszeniem od 0 do 100km/h. Oby tylko części nie wypadały z silnika jak u nas. Pierwszy transatlantycki lot, w kierunku zachodzącego słońca. Zyskujemy blisko 7 godzin dnia. Szczęśliwe lądowanie w Port of Spain i od razu pierwsze problemy. Ustawa nie przewiduje, ze można być turystą i nie mieć biletu powrotnego, a tym bardziej zarezerwowanego hotelu. Skądś już znamy świat idiotycznych przepisów, w kocu urodziliśmy się na gruzach postsocjalizmu. Po 3 godzinach na lotnisku wpuszczają nas do Trynidadu z pieczątka 2 dni na opuszczenie kraju. Nasz prom do Wenezueli odpływa natomiast za 5 dni. Na nic tu tłumaczenia! Służby celne o połączeniu promowym z Wenezuela nigdy nie słyszały i nie chcą słyszeć. Zaczyna się robić gorąca atmosfera, nie tylko na zewnątrz (30°C w nocy ). Próbujemy się wydostać z lotniska ale utykamy na maxa w mrocznych przedmieściach. Regge. Niby impreza niby dzicz. Dredziaste typy wieszaja się na bramach i ogrodzeniach gapiąc się na nas. Dwie dziewczyny, wracające z pracy w porcie lotniczym namawiają nas by koniecznie nocować na lotnisku. Bez przewodnika się tu nie ogarniesz. W drodze powrotnej odwiedzamy jakiś Speluna Hotel. Wyceniają na 60 USD od łebka. Bez komentarza "Dajcie nam internetowa kafejkę a poruszymy ziemie". Wpuszczają nas do biura informacji turystycznej choć jest już kilka minut po czasie urzędowania. Starcza by zorganizować się w Trynidadzie. Potęga Couchsurfing sprawia ze po 30 minutach odbiera nas gospodarz, bez biletów, bez adresów , voucherów, kwitów, zabiera nas do rewelacyjnej rezydencji na przedmieściach. Willa z basenem, ogrodzenie pod napięciem, klimatyzacja, transport, Internet za darmo. Wyobraźcie sobie, ani jednego formularza!!! Goszczą nas Fletch i Anthony. Chłopaki wspólnie wynajmują mieszkanie na przedmieściach. Jeden jest inżynierem konstruktorem budowlanym, drugi zajmuje się dystrybucją maszyn offsetowych. Oboje pracują w Port of Spain. Ogarniamy się i tego samego wieczoru wszyscy urządzamy sobie "lime" na mieście z przyjaciółmi gospodarzy. Tak nazywa się tutaj nic nie robienie i picie drinków ze znajomymi.

8.09 sob

Sobota, formalności nie daja nam spokoju. Próbujemy się dowiedzieć kilu spraw w biurze imigracyjnym w porcie oraz w biurze promu. Nie przedłużą nam pobytu, dopóki nie zobacz biletów na prom. Nie dostaniemy biletów na prom, dopóki nie pokażemy biletów powrotnych do europy. Ale… my nie chcemy i nie zamierzamy jeszcze lecieć do żadnej Europy. Nie chcemy jeszcze kupować biletów powrotnych z Argentyny, bo nie wiadomo jak ułoży się wyprawa. Zamknięte koło chorej biurokracji trzeba zamotać na polski sposób i wprowadzić błąd do systemu. Mamy nadzieje ze się uda. Resztę dnia spędzamy na "lime" odzyskując siły które zabrała nam europejska autostrada. Jest też chwila by wybrać się do Port of Spain. Trynidad to wyspa skolonizowana przez Hiszpanów, która w XIX wieku przeszła pod kontrole Brytyjczyków. Ci zaś na produkcji cukru i niewolnictwie robili tu dobry biznes. Dlatego paradoksalnie w Port of Spain mówi się po angielsku. Tylko sporadycznie widzi się tu białe twarze. Kiedy w latach ‘30 XIX wieku zbuntowali się afrykańscy niewolnicy, to do cukrowych i kakaowych kolonii zaczęto przywozić hindusów, którzy za "czapkę gruszek" robili tą samą robotę. Współcześnie wyspę zasiedla ludność o afrykańskich i hinduskich korzeniach. 3 główne równorzędnie popularne religie to katolicy, różnego rodzaju protestanci i "hindu". Znaczny ułamek (6%) stanowią wyznawcy islamu. Kolonialna przeszłość wyspy widoczna jest w kilku miejscach, gdzie zachowały się ciekawe budynki wzniesione przez Brytyjczyków. Te właśnie obiekty są powoli odnawiane i rekonstruowane. Trynidad współcześnie czerpie zyski z wydobycia ropy naftowej i gazu. Miasto dla europejczyka jest bardzo zaniedbane i pełne kontrastów. Ścieki płyną ulicami, a bezdomni leżą na chodnikach. Każdy dom zamieniony jest na fortece i otoczony drutem kolczastym. Co Ciekawe GDP na głowę tej malej wyspy jest równe Polsce, ale bezrobocie i dług publiczny są dwukrotnie mniejsze.

09.09 nd

"Lime" dobrze poszedł chłopakom. Radek śpi na podłodze owinięty ręcznikiem. Anthony i Fletch na sofach. Ja od rana szukam info i kontaktów Wenezueli. Mieliśmy od rana być na plaży ale musi minąć kilka godzin zanim chłopaki dojdą do siebie. Wreszcie kilka godzin później, Nissanem Anthonego wijemy się kręta drogą przez prawdziwą karaibską dżunglę, by ujrzeć prawdziwą karaibska plażę. Dookoła same japońskie fury, amerykański styl życia, karaibski "lime". Przez chwile byliśmy dumni z naszego audio w Maluchu, ale tutejsze fury wysoko podnoszą poprzeczkę. Mają podświetlane podwozia, niezłe felgi i po kilka subwoofer’ów. Słychać je z promienia 1000m. Przegryzamy ten fakt bułką z rekina i mamy się dobrze. Jutro czeka nas kolejny ciężki dzień w walce z biurokracją.

10.09 pon

Nasi lokalni przyjaciele wspierają nas w kontakcie telefonicznym z biurem promu, ambasadą Wenezueli i biurem imigracyjnym. Maluje się cień szansy na horyzoncie. Bilet powrotny z Ameryki Południowej do Europy poparty papierami dokumentującymi transport Malucha na statku powinien być przepustka przy odpowiednim nastawieniu. Do południa szukamy tanich biletów powrotnych do Europy. Okazuje się że nadal nie dostaliśmy przelewu od jednego ze sponsorów. Miał zjawić się na naszym koncie tydzień temu. Nie wiemy co się dzieje. Robi nam to dziurę w i tak niewygórowanym budżecie. Sponsor nie odbiera telefonów. Dostajecie reprymendę!!! Panowie :) Z pomocą przyjaciół z polski organizujemy asekuracyjny bilet powrotny do Europy za 600€ na łebka. Ze świeżymi papierami szturmujemy budkę sprzedającą bilety na prom do Wenezueli. Udaje się nabyć 2 świstki za jedyne 115 USD za głowę. Jest dobrze. Jeszcze tylko wizyta w biurze imigracyjnym, bo przekroczyliśmy już dane nam 2 dni pobytu. Oficer oświadcza nam ze przedłużenie pobytu o kolejne 2 dni to dla niego strata tuszu do pieczątek i żebyśmy lepiej byli w porcie na czas. Zupełnie inne stanowisko niż 2 dni temu. Cóż "Bolandia" zahartowała nas na takie przypadki.

11.09 wt

Ostatni dzień luzu. Od rana mieliśmy chwile by zebrać nasze dzienniki w całość. Jutro wypływamy do Guirii w Wenezuelii. Mamy nadzieję że wpuszczą nas do środka. Nasz kolejny cel to Valencia. Tam odwiedzimy znajomych, a później wspólnie wyruszymy na Gran Sabane. Chcemy zdobyć Roraimę, zanim przyjdzie nam zasiąść na dobre w Maluchu.

12.09 sr

Wspaniały dzień, dziś powinno nam się udać wydostać z Trynidadu. Wcześnie rano o 5 zanim zrobi się tłoczno pędzimy na dworzec busów w PortofSpain. Bilety w dłoni! Ostatnie dolary trynidadzkie przeznaczone na busa. Dojeżdżamy do doku. W okienku, przyjmują, podbijają pieczątką, uprzejmie zapytując o "departure tax", równowartość jedynych 12 USD (musimy taki podatek koniecznie wprowadzić w Polsce, wtedy państwo będzie mniej narażone na straty spowodowane przekraczaniem granicy przez obcokrajowców). W kolejce udaje się znaleźć kogoś kto rozmieni nam całą stówę na coś drobniejszego. Tak poznajemy Paula. Amerykanin z Karaibów wyraźnie rozumie naszą konsternację niejasnymi przepisami i pomaga nam rozmienić pieniądze. Wreszcie okrętują nas na małą łajbę. Jedno pomieszczenie klimatyzowane z barem dla wszystkich. Sprite z lodem w cenie biletu. Nie jest źle! Bierzemy Sprite z dolnego pokładu i dolewany Trynidadzkiego rumu na górnym. Zabieramy ze sobą Paula! Rozlewamy rum na jednym z monumentalnych głośników stanowiących wyposażenie każdego pojazdu mechanicznego w Trynidadzie, również statku. Godzinny rejs mija jak z bata strzelił. Plecy czerwone od słońca, a butelka po wyspiarskim przysmaku szybko robi się pusta. Łajba zawija do portu w miejscowości Güiria. Nie wypuszczają nas na zewnątrz, bo celnicy z Wenezueli jeszcze nie dotarli na miejsce.Po kwadransie jeden pickup przywozi plastikowy stół i krzesła, po kolejnych piętnastu minutach, następny wóz przywozi prowizoryczny namiot. Kolejny kwadrans poświęcony jest na rozkładanie tegoż namiotu, a w kolejnym zaczynają zjeżdżać się oficjele. Po godzinie zaczynają przeprowadzać odprawę która trwa - kolejną godzinę. W środku, w tym czasie robi się nerwowo. Wreszcie opuszczamy łajbę. Nie sprawdzają nawet naszych bagaży w przeciwieństwie do "lokesów". Güiria wcale taka piękna nie jest. Można by rzec że panuje tu znaczy bałagan, większy niż w Trynidadzie.Od razu rzucają się w oczy potężne amerykańskie samochody z lat '70 i '80tych. Udaje się nam dostać bilet na nocny autobus do Caracas. Odjeżdża za godzinę. Wraz z Amerykaninem chowamy się do pobliskiego baru. Większej speluny jeszcze nie widziałem. Honorowe miejsce w rogu zajmuje TV. Serial typu opera mydlana. W kącie stół bilardowy, pod ścianą długa sfatygowana lada. Plakat: piwo po szóstaka wisi na ścianie. Tyle z menu. Wychylam się przez drzwi od knajpy, by złapać w obiektyw przejeżdżającą furę. "Passporte!" słyszę. Do knajpy wparowuje za mną trójka umundurowanych (jeden z automatem). Sprawdzają nam wszystkim paszporty. "Turista, Polonia" wyjaśniamy. Przyglądają się paszportom. Jeden ze strażników ma mniej niż 20 lat. Oboje z Radkiem mamy rosyjskie wizy sprzed kilku lat. Przyglądają się im z uwaga. Wreszcie wypadają z knajpy równie szybko jak się pojawili. Uff!

Na dworcu woła do nas jakaś znajoma, czarna twarz. To facet który płynął z nami na łódce. Próbuję dowiedzieć się jak kupić bilet do Caracas! "Lejdi liw blu tiszert!" Wskazujemy. Nie ma tu jakiejś konkretnej kasy. Pewni ludzie sprzedają bilety na pewne autobusy parkujące przy skwerze w centrum miasta. Ciuciubabka! Wreszcie pakujemy się na tył autobusu okupując ostatni rząd siedzeń. Ludzi przybywa. Będą stać lub siedzieć na schodku jak nasz czarny ziomek z lodki. Paul gruchną śmiechem, jesteś pierwszym czarnym miedzy moimi nogami rzuca do ziomka z Trynidadu! Ryjemy na maxa! Jedzie z nami również hindus. Też kojarzymy go z promu. Słyszał że dziewczyny w Wenezueli są świetne i wybrał się, by jakąś zapoznać. Czarny z kolei wypytuje o nasze profesje, i chce zaangażowania w biznesy. L10000, mówi za walizkę koksu do Londynu! Dobra cena, nie!? Nikt nie sprawdza! Wysiadasz z samolotu! L10000!, wpadniecie po towar jak załatwię? Kolejna chóralna salwa śmiechu. Przez kilka minut nie możemy się powstrzymać od wycia! Handlarz się zamotał. Wydaje się za to ze Paul będzie doskonałym towarzyszem podróży! Całą noc katują nas latinoprzebojami. Po setnej jednakowo brzmiącej piosence, Amerykanin zauważa: to moja ulubiona! Wenezuelczycy nie koniecznie znając sens żartów podłapują humor. Kiedy późno w nocy zaczyna dokuczać chłód i pęd wiejącego powietrza, handlarz koksem pożycza swój płaszcz pod którym się chowa cala nasza trojka.

13. 09 czw

Wczesnym świtem lądujemy na jakiejś podrzędnej stacji autobusowej w Caracass. Paul mówi po hiszpańsku i zamawia dla całej naszej trojki taxi na główny dworzec. Przez okno taksówki obserwujemy poranne słońce rzucające czerwonawy blask na pogrążone w ubóstwie i chaosie miasto. Piętrzące się slumsy i obskurne blokowiska ciągną się kilometrami. Słyszeliśmy że jest tu gdzieś ładne centrum. Częściej jednak powtarzano nam, ze tu mogą nas tylko okraść lub zabić. Dlatego nie zamierzamy zwiedzać stolicy. Mamy ochotę na wybrzeże i góry. Na dworcu taksiarze, słysząc że szukamy busa do Valencji, zaczynają się przekrzykiwać jak wściekli! Tak, każdy jedzie do Valencji i to najtaniej, i w ogóle to tylko taksówki tam dojeżdżają, a w żadnym wypadku autobusy. Żegnamy się z Paulem i otrzymujemy od niego zaproszenie do Meridy! Wymieniamy się emailami, bo Paul nie nosi przy sobie telefonu. Może się kiedyś spotkamy. Przesiadamy się w autobus do Valencji. W drodze biadolimy, a czemuż to nie mamy auta w Wenezueli, a skutera czemu. Za kilka boliwarów - równowartość jednego USdolca tankujesz tu do pełna dużą osobówkę. Wszystko jest tu droższe od benzyny. Po drodze mijamy elektrownie na diesla. Prądu też nikt tutaj nie oszczędza. Światła uliczne świecą się tu wszędzie całymi dniami. Petrochemiczny raj! Podjazd stacji benzynowej na którym tankuje nasz autobus ścieka dieslem i benzyną, tak że się aż buty kleją. Valencia, wita nas zatłoczonym dworcem i kolorowo oklejonymi autobusami. Amerykańskie bluebirdy, stuningowane na iście na pakistańską modę, robią egzotyczne wrażenie.Za 60 boliwarów zabiera nas pod wskazany adres - Carlos, znajomy znajomych. Lądujemy na osiedlu w Guacarze. Pięknie skomponowane, z parkiem dla mieszkańców i strzeżonym parkingiem. Mogłoby być wymarzonym do życia miejscem. Kraty w oknach nawet na 6 piętrze, kraty przy wejściu do bloku, kolejne przy wejściach na klatkę i przy drzwiach mieszkań sugerują jednak coś innego. W ciągu dnia dzieciaki grają w baseball kijem od miotły. Wieczorem nie powinniśmy się tu kręcić sami. Dzień kończymy na wesoło! Impreza wspomagana trunkiem <kokuj de péka>, którego to nazwa jakoś dziwnie sprawia radość.

14. 09 pt

Chcemy uciec z miasta chociaż na chwilę. Vanessa zabiera nas na północ do Porto Colombia. Kolorowy bluebird z napisem "nada es imposible" (nie ma rzeczy niemożliwych) zabiera nas do miasta Maracay. Tam mamy dopiero przegląd autobusów. Z chromami, z kogutami na dachu, z klaksonami w trąbkę, z płomieniami, z Jezusem, z krzyżem Luftwaffe, z Matką Boską miedzy rurami wydechowymi i czego dusza zapragnie! Wsiadamy do jednego z nich. Wenezuela w temacie nagłośnienia pojazdów mechanicznych nie ustępuje Trynidadowi ani na krok. Przód autobusu 2x30cm średnicy + gwizdki. Tył 2x30cm średnicy + subwoofer 40cm + gwizdki. Wraz z odpaleniem motoru rusza audiomaszyneria i latinoprzeboje. Straszny huk, aż ciężko rozmawiać! Autobus zaczyna się ostro wspinać wąską dróżką przez góry na pełnej warpowej. Nie zwalnia przed serpentynami tylko trąbi swoimi trąbami i ścina niewidoczne zakręty. Po zmierzchu odpala pomarańczowego koguta żeby każdy wiedział kto tu ma priorytet. Zasada, że większy ma pierwszeństwo jest tutaj bardzo aktualna. Dwa wielkie kominy wypuszczają za sobą kłęby dymu. Nad wszystkim rzeczywiście musi czuwać Matka Boska bo cało i choć nie o zdrowych zmysłach wysiadamy w malej nadmorskiej wiosce. Jeszcze tylko nocny kurs łodzią do sąsidniej wioski i można Rozkładać karimatę na piasku.

15. 09 sob

Piwo na drogę i eksplorujemy dżunglę. 5km przez las dzieli przystań od kakaowej koloni założonej jeszcze przez Hiszpanów. Chcemy zobaczyć jak się sprawy mają w odciętej od świata wiosce. Dookoła jakieś nieznajome "árboles", wypuszczają kikuty z pnia. Indziej znów palmy z bananami, liany i bambusy, na jednym uschniętym żyje co najmniej kilka innych wielkich roślin. Mech zwisa z drzew w długich warkoczach. Mamy przedsmak tego co w Amazonii. Mijamy kapliczkę,z ceramicznych płytek podłogowych, z ukradzionym Jezusem. Z krzaków wyłania się dziadek z butelką w dłoni i częstuje rumem. "Gracias senior!" Docieramy do wioski. Raz na godzinę zajeżdża tu znany z amerykańskich filmów, lecz nie żółty, a kolorowy schoolbus. Kursuje też skuter z tabliczką taxi, oraz prywatne pickupy wożące stojących na pace ludzi. Populacja wioski spędza czas na ulicy. Kobiety bawią dzieci i smażą empanady. Chłopaki oglądają nowy chiński motor z naklejkami Nike. Gdzieś tam zagrzebany w ziemi silnik, gdzie indziej most. Socjalistyczni przywódcy namalowani na ścianie wiaty, a każdy sklep gra głośno bo ma estradowe głośniki na froncie. Który głośniejszy, ten ma więcej klientów. W drodze powrotnej mijamy motocyklistę wiozącego skrzynkę głośnikową z subwooferem uszlachetniającą spaliny dwusuwu latynoskimi przebojami.

16. 09 nd

Budzimy się o wschodzie słońca leżąc na hamakach w cieniu palm kokosowych. W tle szum morza w Chuao Mar. Zbieramy kilka orzechów z piasku. Zwyczajny kozik nie radzi sobie z twardym kokosem. Rybacy siedzący tuż obok, w bambusowym domku, przychodzą z maczetą na pomoc. Kilka sprawnych ciupnięć. Najpierw otwierają mu czapkę. Wypijamy wodę. Później jednym strzałem rozwarstwiają kokosa na pół. Wydłubujemy nożami biały smaczny miąższ. Doskonałe śniadanie. Chciałoby się tu zostać i nigdzie stad nie ruszać. Zjawia się Rebeka. Jest fotografem i Świadkiem Jehowy. Zaczynamy rozmowę o świecie biblii i ludziskach. Rebeka kupuje nam i sobie po piwie i tak bajamy o Jehowie. Kolo południa mają nas stąd zgarnąć z powrotem do Porto Colombia. Jest i łódka. Roztrzaskane dno, wielokrotnie łatane płatami włókna szklanego. Standard! Wszystko tu tak wygląda dookoła. Od domów, przez samochody, aż po łódki. Najciekawsze dopiero się zaczyna. Dworzec w Porto Colombia. Nie można stać na zewnątrz bo system przewiduje inaczej. Kolejka obowiązuje... ale w budynku dworca. Dach kryty zwyczajną blachą falistą promieniuje żarem. W środku 4 telewizory, 10 głośników i 6 klimatyzatorów, z czego tylko klimatyzatory są wyłączone. Duszno i gorąco, aż się z nas leje pot. 10 rzędów siedzeń ułożonych zostało tak, by zgromadzona publika musiała grać w węża. Każdy kolejny autobus zabiera ludzi z dwóch pierwszych rzędów. Wtedy cala zgromadzona gawiedź podrywa się nagle ze swoimi bagażami i grając w węża pędzi by przesiąść się o te dwa rzędy do przodu. Wszystkiemu jak zwykle z plakatu wyborczego przygląda się Hugo. Srogim okiem mierzy tych którzy próbują się gdzieś przecisnąć bez kolejki. Żywo na takie próby reaguje publika wygwizdując śmiałków. Tylko z pierwszych rzędów widać co się na prawdę dzieje u wyjścia z dworca, ale tył sali włącza się do każdego gwizdanego alarmu. Totalny absurd wisi w powietrzu. Obok grupa geologów z Niemiec.Jesteśmy zauroczeni zjawiskiem. Po chwili dla hecy wzniecamy raban, tył sali nieświadomy odpowiada natychmiast gwizdanym oburzeniem. Wszyscy podchwytują zabawę i kolejne 20 minut spędzamy już w wesołej atmosferze. Nareszcie niebieski ptak zabiera nas do środka. Tym razem tylna polka głośników zbudowana jest nieco inaczej: 4 głośniki 16:9 wycelowane w pasażerów. Na środku, natomiast zamiast 40cm subwoofera podświetlana na niebiesko wnęka z Matką Boską... ale nie jest to zwykła wnęka. Pozwala ona na... zainstalowanie dwóch 30cm subwooferów w... poprzek! Tym sposobem ciśnienie akustyczne generowane z ołtarza odprowadzane czterema podświetlonymi na pomarańczowo bass refleksami dezeluje narządy słuchowe jeszcze skuteczniej niż jeden 40cm subwoofer. Bluebird mocno tnie zakręty. W końcu zatrzymujemy się w kolejce. Nocą mocno tu wiało i duże drzewo zwaliło się w poprzek drogi. Zaciekawieni ruszamy na miejsce katastrofy. Widoku nie można zapomnieć. Wianuszek twardzielów przekazuje sobie maczetę z reki do reki i twardo lupie w 40 centymetrowy pień drzewa. Robią to już od pół godziny i wyłupali już dziurę na 15cm. Wreszcie nadjeżdża pomoc w białym nowym pickupie Toyoty. Ze środka wysiada ekipa ratownicza. Na miejsce katastrofy przywieźli... drugą maczetę. Po pół godziny Bluebird rusza w dalszą trasę. Zapada zmierzch. Po godzinie w środku zaczyna potwornie śmierdzieć dieslem. W końcu podstawiają nam drugi autobus. W panelu siłowników oraz za drzwiami kierowcy zamontowane są po 2 duże głośniki. Już nie możemy się doczekać naszych ulubionych latynoskich przebojów. Zapala silnik. Subwoofer musi być ukryty gdzieś w środku 2x 16:9 byłyby w stanie tak szarpać metalową obudową. Na ostatnich kilometrach kursu robi się po prostu dyskotekowo. Ludzie tańczą, dziewczyny na rurach... przewieszone... na zakrętach...

17. 09 pon

Nie możemy dłużej zostać w Valencji. Pod wieczór spróbujemy złapać nocny autobus do Meridy. Tam obiecał przyjąć nas poznany w autobusie Amerykanin Paula. Ale jeszcze nie udało się z nim skontaktować. Miasto położone w Sierra de Nevada, podobno śliczne i nieco tańsze niż przodująca w kryminalnych statystykach Valencia (zaraz po Caracas). Radek pojechał z Vanessą po bilety na dworzec zapominając wziąć ze sobą paszportu. Zatrzymuje go gwardia i robi się nieciekawie. Na szczęście mama Vanessy która podjęła nas w Valencji pracuje w prokuraturze i jej zapewnienia uspokajają gwardzistów! Uff. Przed odprawą na wieczorny bus opróżniamy z Vanessą butelkę "kokuj de penka" i wyruszamy na dworzec. Po drodze w lokalnym busie chcą nam sprzedać latynoskie przeboje, chłopak w czapce baseballowej odpala składankę z radia zawieszonego na szyi. Nie bierzemy. Handel w autobusach jest tutaj bardzo powszechny. Handlarze najpierw wręczają wszystkim fanty do reki, po chwili proszą o zwrot lub pieniądze. Można w ten sposób nabyć bananowe chipsy, czekoladki, latinohity i tym podobne rarytasy. Na dworcu czeka rejsowy autobus. Dzięki Bogu ten ma instalacje audio tylko w izolowanej kabinie kierowcy. Rozpoczynamy nocny rejs do Meridy.

18. 09 wt

Budzi nas poranne słońce zaglądające przez kotarę. W oczy uderza ład i porządek na ulicach. Hugo na plakacie ubrany w kask budowlańca kompletuje właśnie osiedle dla 200 rodzin. Można odnieść wrażenie że się jest w innym kraju, jakimś solidniejszym. Jak głoszą plakaty wyborcze "socialism = efficientcia". Może to mniej komiczne w przypadku Meridy niż innych napotkanych miejscowości, ale my już swoje wiemy, jaką to wydajność, socjalizm ludowi przynosi. Nie oszukają nas tak łatwo. Na dworcu biorą nas za "alemánów" naciągając na kilkudniową wyprawę w góry. Za to również dziękujemy! Na skrzynce mailowej wciąż brak wiadomości od Paula. Zapraszają nas natomiast couchsurferzy z Meridy! Umawiamy się o 17:00 na ichniejszym rynku zwanym "Plaza Bolívar". Simón Bolívar oswobodził szereg współczesnych krajów ameryki południowej z kolonialnego jarzma Hiszpanów. Dlatego wszystkie centralne place miejskie w Wenezueli (często zaprojektowane przez Hiszpanów lokujących tu swoje kolonialne miasta) zostały nazwane imieniem Bolívara. Nie inaczej jest podobno w Boliwii, Peru, Ekwadorzei Kolumbii. Z tego samego powodu płacimy tutaj boliwarami wydanymi przez Bank Centralny Boliwariańskiej Republiki Wenezueli. Bez boliwarów ani rusz w Wenezueli. Mają boliwary natomiast ten mankament ze tracą na wartości dosyć prędko, co się inflacyją zowie. Socjalistycznie efektywny bank próbuje zaradzić zawirowaniom rynkowym usztywniając jego kurs do US dolara co sprawia że czarny rynek handlu waluta kwitnie. Kto nie wie jak to działa niech zapyta rodziców jak to było z dolarami za komuny! 17:00, czekamy na naszego gospodarza Carlosa. Z tłumu wyłania się inna znajoma twarz. Amerykanin Paul! Świat jest cholernie mały. Paul nie ma telefonu. E-mailowo odpisał nam po czasie i teraz zupełnie przez przypadek spotykamy się w centrum dużego miasta. Wkrótce dołącza do nas couchsurferowy gospodarz. Carlos i jego znajomi to całkiem kumaci kolesie. Dla nich świat polityki nie jest czarny, ani biały (ani czerwony), lewy ani prawy. Postawa taka wydaje się być racjonalna w kraju gdzie pojęcia i znaczenia wymieszane są jak ciasto do arepy. (Arepa to taki placek z mąki kukurydzianej, wody i ewentualnie różnych dodatków. Podstawowy składnik diety Wenezuelczyków). Ta ekipa jest przykładowo prochávezowska, ale chłopaki głęboko odcinają się od ślepego kultu osoby Huga, a wręcz martwią się, co się stanie z cała rewolucyjną ideą, gdy go zabraknie! Opowiadają sporo o wenezuelskiej rzeczywistości, o realnych problemach kraju, korupcji i biedzie. Są dumni z tego ze dziś nikt w Wenezueli nie głoduje, a kilka lat temu było to powszechne. Opowiadając o procesach przemian i głębszej idei rewolucyjnej prowadzą nas na nowocześnie zaprojektowany, bardzo ciekawie zaaranżowany i na dodatek czysty przystanek autobusowy. Taki ładny, że aż pilnują go specjalni strażnicy. Zabiera nas stamtąd czysty i świeży autobus MercedesaBenza. Ta eksperymentalna linia kursuje za darmo w imię idei rewolucyjnej - dla obywateli. Alemáni musieli maczać w tym palce!

19. 09 sr

Wspomniana arepa ląduje na stole. Placek wielkości dłoni, gruby na ok. 8mm. Przecina się ją w połowie i wrzuca farsz do środka lub robi dwie oddzielne kanapki. Jajecznica i ser w arepie. Można posmarować masłem, mazią seropodobną i skropić sosem kukurydzianym koloru podobnego do musztardy. Dobre wenezuelskie śniadanie. Pora wracać z przedmieść do Meridy, by później dostać się do położonej wysoko w górach hacjendy Paula. Wenezuelskie autobusy to temat bez końca! Tym razem różowe falbanki w oknach, różowa dekoracyjna klapa na pokrywie silnia i baldachimowo zwisające różowe kotary za kierowcą. W autobusie rozmawiamy z kolejnym socjalistą, czeskim Duńczykiem który w podroży po Ameryce jest już od 8 miesięcy. Opowiada zawiłą historię swojej rodziny, która na wygnaniu przez kilka pokoleń pielęgnowała komunistyczne tradycje. Początkowo w greckiej partyzantce w walce z faszystami. Następnie w komunistycznej partii Jugosławii po wygnaniu z Grecji przez aliantów, koleinie w komunistycznej partii Czech po wygnaniu przez jugosłowiańskich komunistów za zbyt radykalne poglądy komunistyczne. Z kolei nasi południowi sąsiedzi przepędzili ich za niedostatecznie radykalne poglądy komunistyczne i tak przenieśli się do Danii. Chłopak chce się wreszcie osiedlić w Wenezueli i kupić tu kawałek ziemi. Szkoda ze zapomnieliśmy go zapytać o stanowisko w sprawie kolektywizacji rolnictwa! Najpierw piwo, potem empanada i kolejny bus przeciskający się przez zatłoczone uliczki Meridy. Wysiadka w nieodległym Tabay. Przestrzeń placu wypełnia muzyka. Cóż to za cudowna nuta? Ahh,to piosenka rewolucyjna o Hugo. Dookoła rynku pełno plakatów. Sztab wyborczy w czerwonym namiocie! Dookoła placu parkują potężne amerykańskie krążowniki z ośmiocylindrowymi silnikami! Fotografujemy co się da. Robimy niewielkie zakupy i rozpoczynamy wspinaczkę do hacjendy Amerykanina.

20. 09 czw

Kolo południa wychodzimy w góry! Dzień bez hardcoru to dzień stracony. Nie bierzemy więc mapy, ani za dużo jadła. Poprowadzi nas Paul. Wie że kiedyś, przed laty, bywał tu i ówdzie, a nawet dookoła, ale już wiele nie pamięta, bo wtedy, to się szło kilka dni, gdzieś tam, a nie jeden... Co prawda nie wybieramy się na szczyty (teoretycznie), ale gdy po 3 godzinach marszu po grzbiecie kończy nam się woda, opada gęsta pierzyna ciemnoszarych chmur i zaczyna grzmieć w oddali to zaczynam się wkurzać. Paul zapewnia że pogoda na tej wysokości tak ma, woda jest na 100% gdzieś tam dalej... het,a Radek żądny hardcoru pędzi do przodu. Fortunnie ścieżka schodzi z grzbietu wcinając się stopniowo w głąb doliny. W oddali rzeka, bydło i szałasy! Sobie radę damy! Będzie dobrze! Squatujemy szałas. Szopa ma dwie sypialnie wyłożone starymi materacami i kuchnie z paleniskiem, a nawet bieżącą wodę podciągniętą wężem ze strumienia. Gotujemy pyszne spaghetti. Jutro podciągniemy wyżej.

21.09 pt

Budzimy się w zeskłotowanej szopie. Karimata, śpiwór i ciuchy uświnione kurzem klepiska. Kawa z osmolonego garnca i pseudo pasztet w krakersie plus do tego sos. Woda ze strumienia na drogę. To jest to! Zaczynamy od przeprawy na bosaka przez lodowatą górską rzekę. Kilka godzin wspinamy się w górę doliny z 2000m.n.p.m. do blisko 3300m.n.p.m. Dookoła szczyty wyższe o kolejne 1000m. Przechodzimy ponad ogromnym wodospadem. Wreszcie rozpościera się widok na pełną uroku, bagnistą dolinę poprzecinaną licznymi ramionami rzeki. Z kamienia na kamień przeskakuje Tomek, lewą nogą w błocie wylądował ziomek. -Chciałoby się zaśpiewać! Słońce szybko suszy grube skarpety, które dostałem gratis do karimaty na Londyńskiej wyprzedaży. Podobnie skutecznie opala skórę twarzy nóg i rąk wszystkich ziomków podczas dłuższej drzemki relaksacyjnej, którą sobie serwujemy w ruinie szałasu ulokowanego w dolinie. Wyżej już nie da rady. Paul czuje się nie najlepiej. Konie, krowy, osły same się rządzą na pastwisku. Źrebaki wyjadają trawę wyrastającą spod zwierzęcych szkieletów i czaszek. Widocznie nie wszystka gadzina doczekała się uboju w wioskach na dole. Pod wieczór wracamy do zeskłotowanego szałasu na 2000m.n.p.m. Na dole bajanie o wyższości mięsa wołowego nad pozostałymi i o czystości krowiej kupy kończy super kreatywny dzień! Miska makaronu z sosem i cebulą na kolację. Nie udaje się odszukać jajek o których zniesienie podejrzewamy kilka krążących wokół obozu kur. Śnimy o empanadzie i piwie.

22.09 sob

Budzimy się w zeskłotowanej szopie. Karimata, śpiwór i ciuchy uświnione kurzem klepiska. Kawa z osmolonego garnca i jedna puszka fasoli na nas trzech jako śniadanie. Uczta przerwana zostaje wizytą właściciela rancza. Ubrany w styraną kurtkę, jeansy i gumowce podjeżdża konno wlekąc za sobą osła objuczonego kilkoma workami paszy. Osioł ma liczne rany na skórze, najwyraźniej od uprzęży, przecie jest do roboty, a nie do pielęgnacji. Farmer przepowiada nadchodzący deszcz wiec czym prędzej zwijamy toboły. Schodzimy z gór. Odzywa się stopa Paula. Opowiadając o historii kontuzji, Paul odsłania skrawek swojej przeszłości. Maszerując wolniejszym już krokiem wsłuchujemy się w historię, która na łopatki kładzie fabuły wenezuelskich oper mydlanych. Poczciwy Amerykanin, porządny człowiek z wysp dziewiczych, właściciel dobrze prosperującej firmy nadzorującej utrzymanie ładu na jachtach i w eleganckich posiadłościach, posiadacz pięknego domu z widokiem na park narodowy rodem z luksusowych katalogów turystycznych miał nieszczęście zakochać się w pięknej Wenezuelce... Wenezuelka sprytnie wyrolowala faceta i dziś skromna dacza na stoku doliny do której nie ma nawet drogi dojazdowej to jego ostatnie refugium. Rozwód, oszczędności utopione u prawników, biznes przejęty przez żonę, dzieci odebrane i odizolowane od ojca. Lokalny wymiar sprawiedliwości na wyspach nie daje mu żadnych szans. Według Paula problemy rodzinne na wyspie, domena czarnych społeczności, gdzie przemoc w rodzinach to fakt. Ława przysięgłych złożona z czarnych ławniczek od razu widzi w facecie tyrana, awanturnika, psychopatę, alkoholika i niebezpiecznego porywacza dzieci czyhającego na okazję, wiec najlepiej chcieliby mu jeszcze zabrac paszport! Małą farmę na stokach doliny w której właśnie siedzimy odziedziczył od teściów a rozcięte ścięgno od uroczej wenezuelskiej żony - po trafnym rzucie butelka. Dajemy mu wiarę, bo facet rzeczywiście do rany przyłóż a detale historii zostawiamy dla siebie.

23. 09 nd

Taras Paula. Gdzieś obok przemyka motyl wielkości dłoni. Do 11:00 udało nam się zjeść

śniadanie i przerobić popsutą instalację elektryczną w łazience Paula. Nie mieszkał tu od kilku lat. Większość narzędzi i wyposażenia domu, albo zniknęła rozszabrowana prze miejscowych, albo została zagospodarowana przez poczciwe robactwo. Tak stalo sie  z lodowka w ktorej w panelu sterujacym zrobily sobie mrowisko mrowki. Lodowke rowniez udaje nam sie uruchomic na "sztywno". Pajaki w srzynce elektrycznej. W garażu brak jakichkolwiek narzedzi. pozostało zaledwie kilka świec zapłonowych i graty które z racji swojej wagi są zbyt ciężkie, by znieść je w dół.Radek wyciaga legendarnego leathermana (wielofunkcyjne narzedzie) i dziala nim cuda. Chmury schodzą nisko i dookoła robi się siwo. Maluch w tych dniach wypływa właśnie na Atlantyk i dotrze do Georgetown za tydzień. Ja biorę się za pisanie dzienników... żebyście wiedzieli ze walczymy dalej. Jutro trzeba ruszyć tyłki i śmigać do Brazylii.

24.09 pon

Plecaki na grzbiet i w drogę. Paul zabiera nas do najlepszej empanada - budy, jaką zna. 6 Boliwarów to rewelacyjna cena za smażonego na głębokim oleju wielkiego pieroga ze smacznym mięsem w środku. Zanim się rozstaniemy jeszcze wizyta w lokalnej knajpie. Grają covery Floydów w stylu reggae. Plakat "Che" Guevary wisi pod wentylatorami. Cuba libre z lodem... Na jednej kolejce się nie kończy, ale czas mija nieubłaganie. W planie mamy kurs lokalnym autobusem do Barinas. A tam powinno udać się złapać nocny długodystansowy autobus do Ciudad Guyana. Tak tez czynimy. Na dworcu w Meridzie szczęśliwi wsiadamy do autobusu oznaczonego tabliczka Barinas. Kupujemy bilety u kierowcy, ale to za mało. Uprzejmi współ podróżujący tłumaczą, że trzeba mieć jeszcze kwitek TAX, który kupuje się w jakiejś budce na dworcu. Po co? Oddzielny kwit? Tak juz chyba socjalizmy mają, że lubią kwity. Pasażerowie też twierdzą, że jest to głupie, ale tak już jest i wszyscy to muszą zaakceptować. Śmieszna sytuacja z kwitem sprawia, że otwiera nam się szersza dyskusja, znów o efektywności socjalizmu. Dogadujemy się świetnie. Jeden z pasażerów częstuje rumem i zaprasza na noc do siebie gdyby nam zwiał autobus. Inna Wenezuelka twierdzi, że w razie problemów ona zapłaci na za nocleg w hotelu. Nocą docieramy do Barinas. Okazuje się ze wszystkie bilety juz wyprzedane, ale można jeszcze negocjować z kierowca, gdy autobus przyjedzie na miejsce. Siedzimy czekamy, będzie dobrze, sobie rade damy, będzie dobrze.... Znajdują się dla nas 2 miejscówki na dolnym pokładzie. Wrażenie sukcesu psuje jedynie enigmatyczny dziadek, który sprytnie wyłudza od nas 40 boliwarów (4 piwa) sprytnie podszywając się pod pilota autobusu. Czeka nas długi na 1200 kilometrów odcinek jazdy busem. Po godzinie jazdy włączona na maxa klima zaczyna być uciążliwa. Nie da się jej zmniejszyć, a kierowcy nie mogą otworzyć luku bagażowego gdzie śpiwory i bluzy, bo pędzący przez dzikie ostępy autobus mógłby zostać zaatakowany. Zalewa nas krew... Zimna.

25.09 wt

Zimno jak cholera. Nieprzespana noc. O świcie mijamy znak Las Vegas, kończy się ładna venesuelaska autostrada, zaczyna się droga jak <unos przez wieś>. Za kilkaset kilometrów powraca przyzwoita asfaltówka. Mroźna klima nie jest juz tak uciążliwa w dzień, gdy za oknem robi się naprawdę parno. Wychodzimy z autobusu na przerwę na stacji benzynowej. Strumień gorąca uderza w twarz. O przydrożnej wiosce nie możemy powiedzieć nic ciekawego - oprócz starych amerykańskich samochodów nic nie robi tu dobrego wrażenia. Nawet one zdezelowane są niemiłosiernie. Śmieci walają się wszędzie, woda w kałużach lśni kolorową powłoką petroleum. Nawet empanady podrożały pięciokrotnie na widok turystów. Jedziemy dalej. Na dworcu w Cidad Bolivar znajdujemy konika, który rozmieni nam kolejną transzę US dolców. Wenezuelskie boliwary znikają dosyć szybko. W autobusie psuje się używana na maksimum klima. Teraz dla odmiany nie będzie w ogóle żadnego nadmuchu. Robi się potwornie duszno i gorąco. Można się wściec. Kolejne setki kilometrów. Nocą lądujemy na opustoszałym dworcu w Upacie. Na szczęście ma się tu o północy zjawić jeszcze jeden bus. Biletów w przedsprzedaży juz nie ma, ale 2 ostatnie miejsca udaje nam się dostać u kierowcy. Wkładamy nasze rzeczy do luku bagażowego obok pojemników, opon i plastikowych lodówek. Kolejną noc spędzimy w autobusie. Tym razem na wszelki wypadek wyciągamy śpiwór i bluzę. Zaczynamy drogę.

26.09 sr

Rano. Styrane piętrowe Volvo z zamalowaną na czarno przednią szybą zatrzymuje się przy wojskowym punkcie kontroli. Do środka wsiada żołnierz gwardii i nakazuje opuszczenie busa. W porannym słabym jeszcze słońcu operującym nad Gran Sabana zaczyna się trzepanie autobusu. Każdy w pospiechu wyciąga swoją walizkę i ustawia się w długim rzędzie. Każdy ciuch przeszukiwany jest bardzo szczegółowo. Nas zapraszają do specjalnej budki gdzie przyglądają się z uwaga naszym twarzom, gdy wyciągamy latarki, baterie, aparat. Nie chce im się rozpakowywać całych plecaków. Maja tu podobno dużo przemytników. Wszystko trwa blisko 2 godziny. O wiele za długo. Autobus brodzi jeszcze przez blisko 2 godziny po stepach by dotrzeć na dworzec w ST Elena. Do terminalu podjeżdżamy na tzw. stopa. Jedziemy jak lokalni na pace małego pickupa VW. Tym razem ku naszemu zaskoczeniu nikt z wenezuelskich służb nie kontroluje białych Gringos na pace. Docieramy do kraju, w którym można używać karty płatniczej, bankomatów a piwo występuje w dużych butelkach!!! Brazylijscy policjanci witają nas w kraju: Poland is our Friend. Jak milo to słyszeć... Czekamy na kolejny autobus. Tym razem do Boa Vista w Brazylii. Musieliśmy obrać taką trasę ze względu na brak jakichkolwiek połączeń drogowych miedzy Wenezuelą i Gujaną. Dostajemy zaproszenie na obiad od Chilijczyka. Opowiadamy o celu naszej wyprawy. Facet opłynął świat dookoła i podoba mu się nasza idea. Kolejne 3 godziny przez Gran Sabane. W Boavista zgarnia nas Martinho. Kupujemy wielki kawal brazylijskiego steku kilka duzych piw. Mamy sporo wspólnych tematów. Martino jest lokalnym sprzedawcą. Dobrze zna geografię kraju. Opowiada o tym jak bardzo czerwone na mapie drogi nie istnieją... They don't exist!!! Ta droga nie istnieje, tamta też. Tutaj z trudem przejeżdżają ciężarówki- stwierdza. W połowie października zaczynają się tam mocne ulewy. Nie ma szans... - stwierdza. Czeka was żegluga rzeczna! Zostaniemy u niego chwile zanim wybierzemy się kolejnym busem do miejsca gdzie wszystko się zacznie... Nie Wadowic... Georgetown...

27.09 czw

Długo odsypiamy poprzednia noc. Na zewnątrz upalnie wiec do wieczora nie ruszamy się z domu. O zmroku Martinho odpala swoja Sienę i ruszamy na rejs po Boa Vista. Co jakiś czas dolewamy litry wody do chłodnicy, bo Siena gubi wodę. Na stacji benzynowej potworny korek. Okazuje się, że Boa Vista odcięta będzie od dostaw benzyny na kilka dni. To nie jest dla nas dobra wiadomość. Ulice miasta skrapia nagle ulewny deszcz. Martinho chłodzi silnik wjeżdżając do wielkich kałuży. Wskazówka temperatury opada gwałtownie. Macie benzynę?- pytamy na kolejnej ze stacji. - Nie, ale mamy alkohol. To bierzemy alkohol. I bynajmniej nie chodzi tu o biopaliwo. O biopaliwie trzeba wiedzieć, że jest w Brazylii bardzo popularne. Na stacjach tankować można czysty alkohol, benzynę z 20% biododatkiem lub diesla. Nie maja naszej ulubionej ołowiowej 95!  Mijamy ulokowane przy ulicach miasta knajpki. Latynoskie macha i chicas wywijają tyłkami do jazgotliwej melodii wygrywanej przez knajpiane kapele. Gdzieś indziej knajpa z koncertem rockowych. Pędzimy czym prędzej, bo grają covery Led Zepplin. Wokalista śpiewa w kolko jedna zwrotkę, bo i nie pamięta tekstu, a ładnie ubrana Pani siedzi na wejściu zachęcając do włączenia się do zabawy. Na kolejnej stacji benzynowej wiszą zakazy grania muzyki. Martino wyjaśnia, że do niedawna lokalni wielbiciele car audio urządzali sobie tutaj konkursy, kto gra głośniej. Chłopaki zaparkowali obok swój motocykl. Przekręcili lusterka boczne urządzając z nich podstawki pod 2 puszki piwa. Geniusz - tego jeszcze nie widzieliśmy. Marino opowiada o gustach muzycznych i samochodach. Oni mają te pickupy po to by wozić w nich głośniki - podsumowuje.  Obok podjeżdża pickup. Głośny bas dobywa się ze skrzyni ładunkowej...

28.09. pt

Odbieramy SMSy od Czechów. Szczęśliwie wylądowali w Boa Vista i czekają na nas. Za trzy dni musimy odebrać kontener. Przy śniadaniu oglądamy filmy o Amazonii. O rybach, które atakują penisy, gdy się sika do rzeki, lub wyjadają wnętrzności z martwych, ludzkich ciął. Oraz o pająkach i komarach powodujących natychmiastowe gnicie tkanki po ukąszeniu. Popijamy napojem z Guarany. Dobry ser tu mają. Korzystając z dnia bierzemy się za Matrinhowego Fiata Sienę. Sąsiad składający wózki do handlu lodami pożycza kilku kluczy. Pomagamy sobie czołówką i multitoolem Leathermana. Może uda się zdążyć przed nocą. Gdzieś w mieście grają dziś bluesa. To jest to! Przy obiedzie odpalamy YouTube. Oglądamy filmy z krytycznego dla rajdu odcinka BR319. Z tego, co widać, nawet dla motocyklistów i offroadowców ten odcinek stanowi niezwykłe wyzwanie. Trzeba się z tym przespać i zasięgnąć informacji w Manaos. Być może sprawa nie jest przegrana, skoro... jeżdżą tamtędy autobusy. Z drugiej strony... jeżdżą i wpadają do rzeki. Idziemy na imprezę i zarywamy noc.

29.09. sob

W drodze powrotnej, nad ranem zabrakło nam benzyny. Za try godziny odjeżdża autobus do granicy. Na stacjach w Boa Vista dystrybutory puste. Dzwonimy do poznanych na koncercie ludzi. Przywożą nam pięć litrów paliwa. Znów pędzimy na autobus. Zdążyliśmy w ostatniej minucie. Bus do granicy kosztuje 18 R$ W Brazylii płaci się Realami. Po nieprzespanej nocy kilometry ociekają bardzo szybko. Na granicy zaczepiają nas ludzie bełkoczący do nas w niezrozumiałym języku, udającym angielski. Tak, niektórzy w Gujanie mówią po... angielsku. Chcą nas zwerbować na pokład jednego z kilku busów, które kursują miedzy Georgetown a granicą w Lethem. Toyoty Hiace królują na liczącym 700km szutrowym szlaku. Zabierają do środka od 8 do 12 osób, wożąc na dachu bagaże i inny staff. Nasza wiezie cztery beczki paliwa i dziewięć beczułek miodu. Kontrola paszportowa na granicy z Gujaną dopiero od 12:00, więc trzy godziny siedzimy, chroniąc się przed słońcem, w cieniu parasola pobliskiej knajpy. Wreszcie wskakujemy we dwóch na przednie siedzenie Toyoty i ruszamy. Komfort nie lepszy niż w maluchu. W oddali piękne góry. Dookoła kamienista sawanna i kopce termitów. Droga ciągnie się po horyzont prostą linią, a szutrowa tarka ściera się zawieszeniem Toyoty. Dociążony wan dobrze sobie radzi z szutrówką. Nie zdążymy niestety na ostatni prom w Kurukupari, gdzie szeroka rzeka przecina szlak. Bus zajeżdża więc do hamakowni -kompleksu szałasów przy drodze, w których można przenocować na hamakach i rano wyruszyć w dalszą trasę.

30.09. nd

04:00 rano. Zbieramy się z hamaków i dalej w trasę. Jeszcze mrok. Chłopaki w szortach, z karabinami, zatarasowali brytyjskim, wojskowym Bedfordem, szutrówkę w środku lasu. Z automatami w reku kontrolują paszporty i sprawdzają list przewozowy. Jak rozróżnić tutaj policjantów od bandytów pytamy, skoro wszyscy wyglądają jak bandyci? Bandyci są bliżej Georgetown, odpowiada krótko kierowca. W Gujanie kwitnie handel ludźmi i narkotykami. Do izolowanych w dżungli kopalni minerałów przemyca się "wolontariuszy", których później pewnie trzymają pod bronią. Za nami trójka Brazylijczyków, właśnie wybiera się do pracy w kopalni złota. Nie pytamy czy są legalni, czy nie. Radek załatwia czynności na uboczu. "Nie rób tam, bo jak cie ukąsi wąż to nie dowieziemy cię nawet do miasta" -rzuca kierowca busa. Dojeżdżamy do przeprawy. Na barkę wjeżdżają dwa wojskowe Bedfordy i sześć marszrutek. Za rzeką droga robi się bardziej wilgotna, od czasu, do czasu pokryta płatami kałuży -jak w lesie za Warszawą, tylko że przez pół Polski. Wkrótce będziemy tędy wracać maluchem! Las, las i gdzieniegdzie małe górnicze osiedla. Od Linden zaczyna się droga asfaltowa. Bus zawozi nas pod hotel w którym rozłożyli się Czesi. Witają nas z butelką rumu w dłoni. "Czekaliśmy na was, broker musi mieć wasze papiery do rozładunku aut." -Toć i jesteśmy! Hotel 80$ za głowę. Od miesiąca trzymamy się żelaznej zasady: Nigdy nie płacić za nocleg! Tym razem też nie dajemy się przekonać. Pod wieczór w centrum Georgetown pytamy kierowców busów, by podrzucili nas gdzieś za miasto, na plaże. Jeden oferuje świetne miejsce za jedyne 70 lokalnych $. Za tyle można kupić paczkę zapałek! Po przejechaniu 120km pyta nas o zapłatę 700 GYD od osoby i dostaje ochrzan. Będziemy spać u Ciebie na hamakach a rano odwieziesz nas do miasta... "man"! Więc śpimy w sąsiedztwie maleńkiej budki na palach, w której mieszka jedenastoosobowa rodzina.

01.10. pon

Wracamy 120km zza miasta :). Obserwujemy poranne życie Gujańczyków. Handlarze rozsiadają się ze swoimi stoiskami przy drodze. Dzieciaki ubrane w mundurki maszerują do szkół. Co ciekawe każda szkoła ma inne kolory mundurków. Zbutwiałe drewniane domy na palach chylą się to w lewo, to w prawo. Z głośnika reggaepiosenki o Jezusie, i szatanie czyhającym na nasze dusze.

W każdej wiosce inny kościół, inna religia: hinduiści, jehowi, katolicy, islamiści, zielonoświątkowcy, adwentyści dnia siódmego, metodyści, katolicy, a nawet scjentolodzy. Pełen wybór, nie można się nudzić. Marszrutka zajeżdża to tu, to tam, to zawraca, to podwozi pasażerów w boczne uliczki. Mieszkańcy Gujany mają indyjskie i afrykańskie korzenie. Ich przodkowie byli tu sprowadzeni jako niewolnicza siła robocza i pracowali na plantacjach trzciny cukrowej. Po Brytyjczykach, Gujańczycy odziedziczyli lewostronny ruch, język i ciężarówki Bedforda rozsiane wszędzie po okolicy. Po holendrach, którzy byli tu wcześniej została urbanistyka oraz system melioracji, wałów przeciwpowodziowych i pomp (które o dziwo do dziś sprawnie chronią teren przed zalaniem przez morze). Wtedy Georgetown nosiło nazwę Stabroek. Ministerstwo środowiska poprzez drukowanie plakatów, chroni również lasy mangrowe tzw. namorzyny, które osłabiają fale morskie wdzierającego się czasami w głąb lądu. Stąd też większość domów wybudowana jest na wspomnianych palach.

Ludzie, na nasze białe twarze, reagują podnosząc w górę kciuki. Jesteśmy tu bardzo pozytywnie odbierani. Innych turystów tu nie widać. Nie jest to specjalnie popularne, turystyczne miasto. W hotelu spotykamy się z Richardem. Chłopak załatwia nam odbiór aut z kontenera. Chcąc uniknąć płacenia podatków za import samochodów, musimy załatwić mnóstwo formalności. Ministerstwa tego małego kraju widocznie nie maja nic lepszego do roboty, wiec kontrolują takie sprawy jak nasza. Jadąc na pace wielkiej ciężarówki załatwiamy formalności w różnych miejscach. Udajemy się do departamentu ds. turystyki, gdzie przedstawiamy naszą kwestię. "Proszę o pismo, prześlemy go dalej, tu i tam. Myślę, że to potrwa kilka dni. Tamci powinni odpowiedzieć do przyszłego tygodnia... "to nic nowego" chciałoby się powiedzieć. Ale nie bawi nas to za bardzo. Mamy trzy tygodnie opóźnienia przez słowacką Jawę. Nadciąga pora deszczowa. Legendarna brazylijska BR319 daje nam jakiekolwiek szanse tylko i wyłącznie, gdy jest sucha!

2.10 wt

Richard, człowiek od brudnej roboty od rana biega po mieście. Oprócz naszych spraw zajmuje się rozwożeniem rożnych towarów swoją ciężarową Mazdą. Chłopak wykorzystuje wszystkie swoje możliwości i znajomości, by zdobyć pozwolenia konieczne do rozładunku kontenera. Ale tutaj nie wiele zależy od niego. Enigmatyczne struktury zasłaniając się jedna drugą wymigują się od rozpatrzenia naszego przypadku. Nie zamierzamy płacić ceł importowych, które przekraczają koszt naszych maszyn, bo nie importujemy żadnego towaru do Gujany. Jesteśmy wściekli. Prom już na Karaibach, a my tracimy czas, pieniądze i nerwy. Szczęśliwie udało się chociaż zdobyć pozwolenie na filmowanie portu i rozładunku kontenera. Richard znając nasze problemy zaprasza całą paczkę do siebie. Ekipa zaoszczędzi kilkaset dolarów rezygnując z pobytu lokalnym Hotelu.

Jakby problemów było mało Radkowi ginie paszport. Akurat w Gujanie - kraju, w którym nie ma żadnych polskich ani unijnych służb dyplomatycznych. Na pace ciężarowej mazdy jedziemy na przedmieścia Georgetown gdzie przyjmują nas fantastyczni ludzie. Mimo wszystko odnosimy wrażenie że czarne chmury zbierają się nad nami.

3.10 sr

Od rana przetrzepujemy swoje rzeczy. Zbieramy się do miasta, by przegrzebać każdą hotelową szparę. To również nie przynosi skutku. Kontaktujemy się więc z konsulatem pierwszego lepszego europejskiego kraju - Danii. Konsul jest bardzo uprzejmy. Dzwoni do kilku osób i pozwala na wykonanie od siebie serii telefonów. Nie ma jednak mocy, by wystawić jakikolwiek dokument upoważniający do przekroczenia granicy. Richardowi również nie udaje się załatwić niczego nowego u celników. Włóczymy się więc po Georgetown. Prostopadła sieć ulic i alei. Wielka drewniana katedra św. Jerzego i kilka ładnych rezydencjonalnych budowli w centrum. Przyjemne aleje parkowe i sąsiadujące z nimi kanały, urocze mostki z żeliwnymi barierkami pamiętającymi czasy Brytyjczyków. Wszystko to kontrastuje ze zrujnowanymi domami, drutem kolczastym i kratami, górami śmieci na ulicach, spalonymi samochodami, pijakami i bezdomnymi nad ściekającymi przepalonym olejem rynsztokami. Psy wyjadają resztki ze stert śmieci. W porcie lokalne chłopaki załatwiają się do morza przykucając na slupach starego falochronu. Kilka metrów dalej kobiety czyszczą ryby i tasakami ćwiartują je na kawałki. Posolone i poćwiartowane kawałki suszą się na brudnej blasze portowych baraków lub lądują we wnętrzu pognitych lodówek.

Na ulicach wózki z parasolami i skrzyniami z wielkimi głośnikami prezentują nowości na rynku

muzycznym. Przez obiektyw aparatu widzę, jak jakaś kobieta podnosi z ziemi kamień i rzuca w moją stronę. Widocznie nie chce być na fotce. Wieczorem do portu ma przybyć nasz prom.

Udajemy się więc do Demerara harbor. Strażnicy musza wykonać serie telefonów by upewnić się że umówiona wizyta jest legalna. Oznajmiają nam, że trzeba czekać bo statek przypłynie za godzinę. Po godzinie, że statek będzie jutro.

4.10 czw

Nasz kontener w porcie w Georgetown. Ekipa od rana siedzi w porcie filmując rozładunek. Długo musieli się starać o ... specjalne pozwolenie. Wciąż czekamy na zamknięcie procedury odbioru maszyn. Niestety lokalne urzędy celne i przepisy nie ułatwiają nam życia. Nasze pozwolenia wydawane są na szczeblu ministerialnym, więc wędrujemy od jednego ministerstwa do drugiego przy okazji filmując miasto. Do zwiedzania ministerstw dochodzą jeszcze: wycieczka po posterunku policji i konsultacje telefoniczne z ambasadami Polski w Brazylii i Wenezueli. Żadna z lokalnych europejskich ambasad nie jest w stanie zainterweniować w naszej sprawie i wydać emergency travel document, więc ambasada w Caracas wyśle nam krótkoterminowy paszport pocztą. Potrzebują tylko komplet dokumentów i potwierdzenie zgłoszenia zagubienia paszportu z lokalnego posterunku Policji. Wizyta na policji i zgłoszenie zaginięcia paszportu tez nie nalezą do łatwych. Na wstępie oficerowie wyrzucają kamerzystę Dana za kręcenie filmu z komisariatu za bramę. Później twierdzą, że nie mogą Radkowi wydać potwierdzenia zgłoszenia zaginięcia dokumentu od ręki, bo na to jest specjalna procedura... 5 dni. Zalewa nas ... pot, bo gorąco na zewnątrz. Jak ładnie poprosi to może być ew. na jutro. Polska ambasada w Wenezueli czeka na komplet dokumentów, ale w takim tempie nie zdążymy tego zorganizować do końca tygodnia. Takiego obrotu spraw nie spodziewał się nikt.

5.10 pt

Nie możemy się doczekać decyzji z departamentu ds. turystyki ws. naszych samochodów, więc wyruszamy do siedziby, która mieści się w centrum ekspozycyjnym Gujany. Kobieta, z którą cztery dni temu ustaliliśmy sprawy