Legendę czuć tutaj na każdym kroku. Nieważne, czy to zakład fryzjerski w centrum miasteczka Le Mans z czarno-białymi fotografiami Porsche 917 w malowaniu Martini Racing, czy też nowoczesne stoisko Astona Martina, na którym główną atrakcją nie są nowe modele, tylko megarzadkie DB4 Zagato! Wiedzą o tym kibice, którzy co roku ściągają tu z całego świata (ze wskazaniem na Wielką Brytanię), ustawiają często bardzo rzadkie fury na polach namiotowych, imprezują i przeżywają wyścig.
To dla nich co roku ściągają tu sprzedawcy motoryzacyjnych gadżetów z całego świata. Przekrój wieku kibiców jest duży, bo obok nieco podchmielonych młodych fanów wyścigów, sporo jest nobliwych staruszków, ubranych jak na konkurs elegancji (oczywiście, ten samochodowy). Wielu z nich to tuzy motosportu sprzed lat! Warto na torze de la Sarthe wpaść też do muzeum, w którym obok Forda GT40 i Jaguara w barwach Silk Cut 2 można zobaczyć np. legendarną Mazdę 787B. To ona w 1991 r. wygrała 24h Le Mans jako pierwsze japońskie auto, które tego dokonało, i wciąż jedyne z rotacyjnym silnikiem! Mazda pokonała wtedy 4922 km ze średnią prędkością ponad 205 km/h!
W tym roku również triumf Japończyków był na wyciągnięcie ręki, ale nie ma się czemu szczególnie dziwić, biorąc pod uwagę, że Toyota Gazoo Racing była jedynym fabrycznym teamem w tym roku, oczywiście, w najwyższej kategorii LMP1 (od 2020 roku, żeby podwyższyć atrakcyjność i przyciągnąć więcej fabrycznych zespołów, LMP1 ma być zastąpione inną kategorią). Gdy jednak o 15.00 wystartował wyścig, wiadomo było, że dwie Toyoty, jeśli się tylko nie uszkodzą, dojadą do mety jako pierwsze – tak duża od początku była ich przewaga nad niefabrycznymi zespołami LMP1.
Co prawda, na pierwszym miejscu znalazła się ta z numerem 7, a nie hołubiona „ósemka”, w której startowali: Fernando Alonso, Sébastien Buemi i oczywiście, Kazuki Nakajima, ale jak się okazało, szczęście sprzyjało Alonsowi i spółce. Na godzinę przed końcem wyścigu czujniki w hybrydowej Toyocie wskazały uszkodzenie prawego tylnego koła. TS050 zjechało do boksu, w którym wymieniono nie to koło, co trzeba. Kolejne spokojne okrążenie i druga wizyta w boksie, podczas której zamontowano wreszcie dobre koło. To wystarczyło, żeby Toyota z numerem osiem objęła prowadzenie.
Znacznie ciekawsza była rywalizacja w niższych klasach. W LMP2 przez dzień, noc i poranek trwała zaciekła walka między Alpine A470 z numerem 36 a Ariusem 01, rosyjskiego zespołu G-Drive. Wygraną Francuzów z zespołu Signatech Alpine Matmut przypieczętowała dopiero awaria Ariusa, która zdarzyła się nad ranem. W tym roku w LMP2 startowali też Polacy, a dokładnie team Inter Europol Competiton, który zajął 16. miejsce w klasie i 47. w „generalce”.
Bardzo ciekawie było też w klasie PRO, w której na czołową lokatę miał szansę team Corvette Racing, ale niestety, jedno z pięknie brzmiących aut ze zmagań wyeliminowała kraksa, a drugie – błąd kierowcy (wróciło po naprawie na tor, ale już nie mogło nawiązać walki). Warto dodać, że różnice między samochodami w tej klasie były minimalne, a częste neutralizacje jeszcze bardziej je zmniejszały. Wszyscy spodziewali się co prawda, jak rok wcześniej, że w PRO powalczy Porsche z Fordem, ale okazało się, że oba teamy pogodziło Ferrari 488 GTE EVO z teamu AC Corse, z numerem 51, które wygrało w klasie. Na dwóch kolejnych miejscach znalazły się Porsche 911 RSR, a na czwartym – Ford GT. To właśnie z tym producentem przyjechaliśmy do Le Mans w tym roku. Ford z numerem 68 został co prawda zdyskwalifikowany za zbyt dużą pojemność zbiornika paliwa, ale na jego miejsce wskoczył kolejny Ford GT. Dodamy, że był to ostatni start amerykańskiego teamu Ford Chip Ganassi w Le Mans w najnowszym czteroletnim cyklu (od 2016 r.).
Na osłodę pozostaje informacja, że wyścigowe GT w specyfikacji AM trafią do prywatnych teamów. Zresztą w tym roku jeden z nich był bardzo bliski sukcesu – wygrał najniższą kategorię, ale zdyskwalifikowano go po kontroli technicznej przez sędziów po wyścigu za zbyt duży zbiornik paliwa i za krótki czas tankowania!
Na Le Mans pojechałem po raz trzeci. Po raz trzeci spędziłem na wyścigu całą noc, bo moim zdaniem tylko tak można zbliżyć się do stanu, w którym znajdują się mechanicy i kierowcy po całonocnej pracy. Podobnie myśli wielu kibiców, którzy śpią w śpiworach tuż przy torze, a wcale nie jest tu przesadnie ciepło w nocy! Dźwięk jeżdżących całą noc bolidów i zapachy, które temu towarzyszą, są jednak unikatowe.
Legenda Forda zaczęła się w Le Mans
W listopadzie na ekranach kin zadebiutuje film „Ford v Ferrari”. Amerykańska produkcja pokazuje krótkie przygotowania Forda do startu w Le Mans w 1966 r. GT40 wygrało wtedy z Ferrari, co było po trochu zemstą Henry’ego Forda II (fot. po prawej) za to, że Włosi nie sprzedali mu firmy. Wyścigowe GT40 narodziło się w ekspresowym czasie, a do tego aż trzy Fordy stanęły na podium. Dominacja trwała przez 4 lata. Ford wrócił do Le Mans dopiero po... 50 latach. Jego nowy model GT wygrał w 2016 r., później szło mu gorzej. 2019 to ostatni rok startów, ale Amerykanie liczą na to, że GT trafi do prywatnych teamów.