Legendarny odcinek "Top Gear", najpopularniejszego programu motoryzacyjnego świata: Jeremy Clarkson jedzie polskim polonezem i kąśliwie komentuje, jak kiepski jest to samochód. A to koni za mało, a to przyczepność za słaba, a to skrzynia biegów szwankuje. - Już wiem, dlaczego Wałęsa obalił komunę. Chciał po prostu nowego samochodu! - zaśmiewa się. - Przypominają mi się słowa Marlona Brando z "Czasu Apokalipsy": "Horror, horror!

W kolejnym ujęciu ramię olbrzymiego dźwigu podnosi auto na wysokość 12 pięter. - Zanim je zrzucę, zabawimy się nimi w zbijanego - zapowiada Clarkson, wskazując na drugi dźwig i drugiego poloneza. Za chwilę zniszczy doszczętnie obydwa auta.

Odcinek z udziałem cudu polskiej motoryzacji powstał w 1997 r., jednak Clarkson przez 15 lat się nie zmienił. - To wciąż ten sam kąśliwy, sarkastyczny i do bólu zabawny prześmiewca. Monty Python motoryzacji - podsumowuje Szymon Sołtysik, redaktor naczelny polskiej edycji miesięcznika "Top Gear".

To prawda, Clarkson się nie zmienił. Ale wokół niego zmieniło się wiele. Kiedyś był jedną z twarzy BBC, dziś jest największą gwiazdą brytyjskiej telewizji. A w każdym razie najlepiej opłacaną. Rocznie zarabia 3,5 mln funtów (ok. 17,5 mln zł). O takiej pensji mógłby tylko pomarzyć niejeden prezes giełdowej spółki. Ponadto stacja odkupiła od Clarksona udziały w firmie produkującej program "Top Gear". Podobno za 10 mln funtów.

- To w takim samym stopniu wybitny showman co utalentowany biznesmen - mówi osoba z otoczenia Clarksona. On sam ucina temat pieniędzy: - Nie przejmuję się pieniędzmi, w ogóle się nimi nie interesuję. Gdybym miał ich tyle, ile piszą w gazetach, to kupiłbym sobie olbrzymi jacht. A nie kupiłem.

Samorodny talent

Jeremy Charles Robert Clarkson urodził się w 1960 r. w mieście Doncaster w środkowej Anglii. Jego rodzice zajmowali się handlem obwoźnym i często zmieniali miejsce zamieszkania. Mały Jeremy zmieniał szkołę za szkołą. - Byłem utrapieniem. Ze szkoły w Repton wyrzucono mnie za picie i palenie - wspomina nie bez dumy.

To w Repton poznał Andyego Wilmana, dziś producenta "Top Gear" i swego najlepszego kumpla. - Najpierw byłem dwa roczniki niżej niż Jeremy, ale potem tylko jeden, bo przeskoczyłem jeden rok. Byłem od niego mądrzejszy - śmieje się Wilman.

Bardziej zyskowny może być chyba tylko sam Clarkson, gdyby był na sprzedaż. Oprócz "Top Gear" brylował także m.in. w "Star Cars", "Extreme Machines" i "Wojnach robotów", występował gościnnie w komediach. Wyprodukował kilkanaście filmów dokumentalnych na DVD i napisał 14 książek, które sprzedały się w milionach egzemplarzy - samego tylko "Świata według Clarksona" wydrukowano ponad pięć milionów. - To człowiek, który na nowo odkrył rozrywkowe dziennikarstwo motoryzacyjne i uczynił je superpopularnym - komentuje Szymon Sołtysik i przypomina, że pierwsze polskie wydania miesięcznika sprzedawały się w 100 tys. egzemplarzy. A program "Top Gear" w grudniu wchodzi na antenę telewizji TVN.

Fenomen swej popularności Clarkson buduje nie tylko dzięki wiedzy na temat motoryzacji, ale przede wszystkim na kreowaniu się na salonowego barbarzyńcę. Kogoś w rodzaju brytyjskiego Cejrowskiego. Podobnie jak on ma radykalne opinie na dowolny temat. O samobójcach, którzy rzucają się na tory, pisał w "The Sun": "To takie egoistyczne! Pomyślcie o maszyniście, który będzie miał traumę do końca życia, albo o pasażerach, którym opóźni się podróż".

Gdy Ed Miliband, lider Partii Pracy, wypomniał Clarksonowi jego brak empatii, ten wypalił: - Miliband przekręca moje słowa, chyba ma nie po kolei w głowie! Podobne pyskówki Clarkson prowadzi na odkrytym niedawno przez siebie Twitterze. - W tym świecie nie funkcjonuje pojęcie zniesławienia! - cieszy się i korzysta jak może. Ostatnio rozesłał po świecie numery rejestracyjne audi TT i srebrnego Lexusa, których kierowcy ("kretyni i głupki") nie zachowali właściwej odległości od jego auta.

Wyważonej BBC ten wizerunek enfant terrible - etatowego skandalisty - nie przeszkadza. Podpisała z nim niedawno kolejny kontrakt na co najmniej sześć lat. Pieniądze przecież nie śmierdzą. A Clarkson nie zawsze ogranicza się do złośliwości. Owszem - schlastany przez niego Polonez nie jest wyjątkiem. Równie brutalnie obszedł się z Renault Eespace, które porównał do syfilisu, czy z malezyjskim autem Perodua Kelisa ("zbudowane w dżungli przez ludzi, którzy zamiast butów zakładają liście").

Ale prawdziwe cacka na czterech kołach poruszają tkliwą strunę jego duszy - udało się o m.in. samochodom Ferrari ("Bóg w pomniejszonej wersji") czy Alfa Romeo ("każdy prawdziwy fan czterech kółek powinien mieć je na własność"). Jak na ironię - gdy na mówieniu i pisaniu o autach Clarkson zbija kokosy, europejski przemysł samochodowy ma się coraz gorzej. Clarkson nie wydaje się jednak szczególnie tym przejęty. Ma co innego na głowie. Szykuje na Boże Narodzenie specjalną edycję programu "Top Gear". Opowie o najgorszych samochodach w historii. I chyba znów - tym razem już pośmiertnie - oberwie się naszemu polonezowi.

Sebastian Stodolak