- Polityk za kierownicą, także poseł, czy senator, co do zasady ma obowiązek przestrzegać przepisów drogowych
- Kierowca wiozący polityka może ignorować niektóre przepisy drogowe, jeśli jedzie pojazdem uprzywilejowanym albo bierze udział w przejeździe kolumny uprzywilejowanej
- Sam fakt przewożenia ważnej osoby nie zwalnia kierowcy od odpowiedzialności za popełniane wykroczenia drogowe
- Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onet.pl
Europejski standard mówi, że jeśli jesteś ważnym politykiem, to bez względu na to, czy sam kierujesz, czy wozi cię służbowy kierowca, albo jedziesz "na bombach", albo świecisz przykładem. Tłumaczeń w rodzaju "to nie ja kierowałem tylko mój kierowca" rozsądni wyborcy nie kupują, zwłaszcza jeśli podróż odbywa się z prędkością dwukrotnie wyższą od dopuszczalnej, a zatem dochodzi do rozmyślnego łamania przepisów. Politycy to osoby publiczne. Ciągle kręcą się za nimi paparazzi, sami się na to godzą. Dlatego mądry polityk, który przemieszcza się po cichu, stawia swoim kierowcom sprawę jasno: macie jeździć tak, żeby nie było obciachu. Niektórzy korzystają często z prywatnych samochodów albo – tak jak np. premier Holandii Mark Rutte – jeżdżą do pracy na rowerze. W Polsce panują jednak wschodnie standardy.
Kaczyński dubluje dozwoloną prędkość. Tak, to on
W niedzielę Jarosław Kaczyński jechał na mszę z okazji miesięcznicy. W miejscu, gdzie z powodu robót drogowych obowiązuje ograniczenie do 50 km/h, jechał ok. 90 km/h. Mówię "jechał", choć oczywiście kierownicę trzymał jego kierowca. Kaczyński wie, że jest na celowniku paparazzo i wie, że powinien dawać dobry przykład. Wie, że każdy rajd bez sygnałów uprzywilejowania (z rządowej ochrony i limuzyny zwykle nie korzysta, woli prywatną) może trafić na pierwsze strony tabloidów. Ma to jednak w nosie. Ani jemu, ani jego kierowcy włos z głowy nie spadnie, to pewne. Gdyby doniesienia dotyczyły innej osoby, zapewne policja dążyłaby do ukarania sprawcy, a przynajmniej do przesłuchania donosiciela.
Przepisy (w teorii) nie dają szans piratom drogowym ze świecznika
Za przekroczenie prędkości do 40 km/h obecny taryfikator przewiduje 800 zł mandatu. Kierowcę Jarosława Kaczyńskiego stać wprawdzie, aby co chwila płacić taki mandat, jednak przepisy przewidują dodatkową formułę karania sprawców wykroczeń, która jest jednakowo niedogodna dla wszystkich kierowców bez względu na ich status majątkowy: to punkty karne. Dwa-trzy "mocne" wykroczenia – i już trafiasz na egzamin sprawdzający. Dlatego w teorii politycy, nawet jeśli mają kierowcę, muszą jeździć zgodnie z przepisami. Nie sposób wymieniać kierowców tracących prawo jazdy co kilka tygodni, prawda?
Czy poseł może dostać mandat?
Co do karania polityków-kierowców, to do 2015 r. każda sprawa związana z wykroczeniem drogowym, aby mogła znaleźć finał w postaci grzywny, wymagała zdjęcia z polityka immunitetu. Niektórzy, aby uniknąć przykrej procedury, udawali, że są "zwykłym Kowalskim", przyjmowali mandat, a policja taktycznie nie rozpoznawała nazwiska i znanej twarzy.
Od 19 września 2015 r. sprawa jest dużo prostsza: posłowie, senatorowie, Generalny Inspektor Danych Osobowych, Rzecznik Praw Dziecka, sędziowie, prokuratorzy (w tym Prokurator Generalny) oraz Prezes IPN mają prawo przyjąć i opłacić mandat karny na takich samych zasadach jak zwykli kierowcy. Mają prawo też przyjąć i opłacić mandat otrzymany na podstawie zdjęcia z fotoradaru. Dopiero jeśli nie przyjmą mandatu dobrowolnie albo nie opłacą mandatu zaocznego, wkracza wcześniej jedyna dostępna procedura: uchylenie immunitetu.
Dalsza część tekstu pod materiałem wideo:
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoPijany poseł Sterczewski – dwie głupoty naraz!
Pod koniec czerwca "zabłysnął" poseł Franciszek Sterczewski (KO): jechał pijany rowerem, w takim stanie został zatrzymany przez policję. Nie przyjął mandatu, zasłaniając się immunitetem. Jego prawo, ale gdyby przyjął mandat bez dyskusji, zapłaciłby 2500 zł i byłoby po sprawie. A tak nagranie z kontroli drogowej w "cudowny" sposób trafiło do TVP Info, a kary i tak (raczej) poseł nie uniknie. Gdy zreflektował się, przeprosił, wpłacił 5000 zł na (podwójna wysokość mandatu) na rzecz Fundacji Pomocy Ofiarom Wypadków Drogowych, ale postępowanie karne go nie ominie.
Nieporównywalnie mądrzej postąpił Donald Tusk zatrzymany za kierownicą samochodu na przekroczeniu o ponad 50 km/h. Przyjął mandat, stracił przy tym prawo jazdy na trzy miesiące. Przeprosił, zapłacił, nie sposób sobie wyobrazić, by w okresie zatrzymania prawa jazdy wsiadł za kółko. Zdarzyło się, trudno.
100 km/h przez miasto? Tylko "na bombach"
Najważniejsze osoby w państwie, jeśli ma to uzasadnienie, mogą podróżować samochodami uprzywilejowanymi albo w kolumnach pojazdów uprzywilejowanych.
Kierowca pojazdu uprzywilejowanego może jechać szybciej, niż przewidują przepisy stworzone dla zwykłych kierowców. Może też czasem przejechać na czerwonym czy bez zatrzymania się przed znakiem "stop". Pozwala na to Kodeks drogowy:
Kierujący pojazdem uprzywilejowanym może, pod warunkiem zachowania szczególnej ostrożności, nie stosować się do przepisów o ruchu pojazdów.
Warunkiem jest jednak zachowanie szczególnej ostrożności. Nie jest tak, że za wypadek z udziałem pojazdu uprzywilejowanego automatycznie odpowiada kierowca nieuprzywilejowany, a kierowca rządowej limuzyny jest zawsze niewinny. Nic z tych rzeczy! Winnym może zostać jeden z nich, może być też orzeczona współwina. Teoretycznie, gdy ktoś zginie albo zostanie ranny, obaj mogą iść do więzienia.
Ważne: aby pojazd był uprzywilejowany, musi mieć włączone światła mijania, niebieskie sygnały świetlne i sygnał dźwiękowy. Jeśli pojazdy jadą w kolumnie, pierwszy i ostatni pojazd kolumny muszą wysyłać dodatkowo sygnały świetlne czerwone. Nie zawsze też wolno włączyć "bomby". Gdy kierowca, choćby nawet prezydenta, jedzie na swój prywatny obiad, nie ma prawa używać sygnałów uprzywilejowania.
Tak politycy chronią swoich kierowców
Kierowcy polityków i innych ważnych osób w państwie, nawet jeśli notorycznie łamią przepisy, nie tracą praw jazdy i rzadko – jeśli w ogóle – stają przed sądem. "Bizantyjski" styl podróżowania i zamiatanie niewygodnych spraw pod dywan przez upolitycznioną prokuraturę to wizytówka zwłaszcza obecnej władzy. Przykłady?
Najsłynniejszy to wypadek kolumny wiozącej byłą premier Beatę Szydło. Jedynym oskarżonym przez prokuraturę uczestnikiem wypadku został młody kierowca Seicento, który znalazł się na trasie przejazdu. Wiemy już, że kolumna nie używała sygnałów dźwiękowych, a więc nie była uprzywilejowana, co przyznał po czasie emerytowany już ochroniarz, uczestnik tamtego zdarzenia. Nawet jednak zanim jego wyznania wyszły na światło dzienne, sąd rozpatrując sprawę kierowcy Seicento, stwierdził, że oskarżony powinien zostać także kierowca rządowej limuzyny. Nigdy do tego nie doszło. Sąd, choć uprawdopodobnił jego winę, nic więcej nie mógł zrobić bez formalnego aktu oskarżenia. Kierowcy rządowej limuzyny się upiekło. Przypadkowemu uszkodzeniu uległ jeden z dowodów w sprawie. Oskarżeń za składanie fałszywych zeznań przez ekipę Biura Ochrony Rządu też raczej się nie doczekamy.
Przykład drugi: w 2017 r. doszło do karambolu z udziałem limuzyny wiozącej ówczesnego Ministra Obrony Narodowej Antoniego Macierewicza. Pomijając już dość skandaliczne okoliczności karambolu i jego skutki (kilka osób odniosło rany), przy okazji okazało się, że kierowca Macierewicza nie miał "papierów" na kierowanie rządową limuzyną. Dwa lata później prokuratura umorzyła śledztwo wobec Kazimierza Bartosika (kierowcy Antoniego Macierewicza). Umorzenie uzasadniono faktem, iż — uwaga! — rządowe BMW nie było w chwili wypadku pojazdem uprzywilejowanym, ponieważ nie używało świetlnych i dźwiękowych sygnałów uprzywilejowania.
Pan Kazimierz odszedł na emeryturę.