Hongkong i Makau stanowią enklawy lewostronności. Czy to nie romantyczne? Dwa zbuntowane miasta postępujące na przekór porządku panującego w ponadmiliardowym kraju… A to dopiero początek!

Mam za sobą wyczerpujący lot samolotem, który zajął przeszło 30 godzin od dotarcia na Okęcie do lądowania w Chengdu - stolicy prowincji syczuańskiej. Wszystko, o czym marzę, to w końcu trafić do hotelowego pokoju, wzięcie prysznica, najedzenie się i solidna porcja snu. Tuż po odebraniu bagaży jakiś podchodzi do mnie jakiś chiński cwaniak i łamanym angielskim pyta się, czy nie potrzebuję transportu. Znudzony do granic możliwości odpieram, że i owszem, byle szybko.

Po paru minutach podchodzi do mnie inny (pewnie kuzyn tamtego), uśmiechnięty od ucha do ucha, a ślepia ma zaciśnięte w sposób niemal uniemożliwiający widzenie. Łapie moją walizkę, wrzuca - niczym worek kartofli - z tyłu samochodu i co chwila się kłaniając wskazuje miejsce pasażera. Wzruszam ramionami i wsiadam. Pierwsze, co się rzuca w oczy w samochodzie przeciętnego chińskiego taryfiarza to przeróżne paciorki. Jednak nikt nie każe nam ich oglądać. O wiele gorszą sprawą są ich gusta muzyczne. Kierowcy dzielą się w tym kraju na dwa typy: słuchających folku lub przedziwnej mantry. O ile na rosyjskim lotnisku słuchając miejscowych hitów reagowałem pełnym politowania półuśmiechem, o tyle chińskie wydawały mi się zwykłą kakofonią. Prawie mnie zmusiły do płaczu. Natomiast wspomniana wyżej mantra sprawiała, że człowiek wychodził z siebie. Ot, pierwsze zetknięcie z chińskim mistycyzmem i od razu udało mi się doświadczyć legendarnego przejścia na plan astralny.

Na szczęście - w przeciwieństwie do sporej liczby polskich taryfiarzy - Chińczycy słuchają radia bardzo cicho. W dodatku zawsze mają przynajmniej uchylone okna. Nawet gdy pada. A akurat w Chengdu - mieście, w którym jest mniej dni słonecznych niż w Londynie - deszcz potrafi padać poziomo. W tym szaleństwie jest jednak metoda. Przekonałem się o tym przy pierwszej zmianie pasa, chociaż ciężko w ogóle mówić o zmianie pasa. Mój przewoźnik po prostu w pewnym momencie zdecydował się na konkretny pas - skrajny lewy spośród czterech pozostałych - bo wcześniej jechał na dwóch. Kierowca nawet nie spojrzał na lusterka. Użył tylko klaksonu i płynnie zjechał na lewą stronę. Wtedy pierwszy raz moje brwi się uniosły.

Chwilę potem senność i zmęczenie odeszły w ogóle w niepamięć. Stało się to w momencie, kiedy z lewego pasa cztero pasmowej jezdni (w jedną stronę) skręciliśmy w prawo. Na czerwonym świetle. Byłem chyba w szoku - spojrzałem w lewo, chyba otworzyłem usta, ale zamarłem. Co powiem? Jedyne słowo, które znam w jego języku to: ping pong. W dodatku kładąc akcent w niewłaściwym miejscu mógłbym obrazić jego matkę. Przez resztę trasy do hotelu przyglądałem się z niekłamaną ciekawością taryfiarzowi. Była pusta droga, może wiedział o tym? Zauważyłem kolejne szczegóły jego fizjonomii. Co ciekawe, cechy te później powtarzały się u wielu innych taksówkarzy, z którymi jeździłem. Miał długie paznokcie, ale tylko na kciuku. W połączeniu z wiecznym paleniem papierosów (wedle zasady: mój samochód - moje królestwo, nigdy nie zwracali uwagę na to, że pasażer marszczy nos i kaszle) dawało to na wpół zabawny, na wpół straszny efekt. Zapowiadał się ciekawy tydzień…

Nie bez powodu poświęciłem tyle miejsca na opis mojej pierwszej jazdy w Chinach. Taryfy są tam naprawdę tanie, stąd obcokrajowcy poruszają się głównie za ich pomocą. Pewnego wieczoru kierowca przewiózł mnie przez całe miasto. Zrobił dosłownie 30 kilometrów (widziałem taksometr). W drodze powrotnej zmieściłem się w niecałych 7 kilometrach. Za podróż w tę i z powrotem zapłaciłem… niecałe 30 złotych. Z tym że jest pewien problem - mało kto w Chinach zna angielski. W hotelu jeszcze było w porządku. Wystarczyło znaleźć na tyle uprzejmą recepcjonistkę, która by napisała na karteczce w chińskich krzaczkach miejsce docelowe oraz adres do powrotu. Ale później niczego tak nie pilnowałem jak owej karteczki. Czułem gdzieś w głębi duszy, że gdybym ją zgubił, przez kolejnych kilka dni błąkałbym się w poszukiwaniu drogi powrotnej.

Nadszedł wreszcie czas, żeby nawiązać do tytułu tekstu. Wyżej wspominałem o zakręcaniu przez wszystkie pasy na czerwonym świetle. Myślałem, że to kwestia braku ruchu o późnej porze po doleceniu do Chengdu. Myliłem się. Zajeżdżanie sobie nawzajem drogi (bez użycia kierunkowskazu!), jazda nocą pod prąd z wyłączonymi światłami - żadna z tych czynności nikogo nie dziwiła. Oprócz mnie. Ważne jednak jest, że auta poruszają się tam z relatywnie małą prędkością. Bo przecież 90 kilometrów na godzinę na dwujezdniowej autostradzie, po cztery pasy w każdą stronę, to nie dużo, prawda? Pomimo tej całej ekwilibrystyki drogowej, w trakcie mojego niemal tygodniowego pobytu widziałem zaledwie jedną stłuczkę! Chociaż jeździłem o najprzeróżniejszych porach dnia i nocy, tylko raz trafiłem na korek, który zresztą w miarę płynnie zniknął. Cały ruch odbywa się bardzo płynnie i na podobieństwo ławicy ryb w oceanie.

Na myśl o motoryzacji chińskiej od razu przychodzą do głowy obrazki z podrobionymi autami znanych marek. Szczerze mówiąc, to w wielkich miastach większość samochodów wygląda na wyprodukowane po 2003 roku. Europejskie i amerykańskie marki przy tym nie stanowią wcale wyjątków. Jest też masę najnowszych "japończyków". Ale to zaledwie jedna strona medalu. Wystarczy trafić na przedmieścia, żeby zobaczyć hybrydy (i nie mam tutaj na myśli tych przyjaznych naturze) motorów lub taczek (!) z pickupami. Podobnie dziwnych wynalazków można tam znaleźć po prostu mnóstwo. Papcio MacGyver byłby dumny. Osobnym tematem są natomiast wszelkiego rodzaju motocykle, motorowery i skutery. Kiedyś Pekin był nazywany miastem tysiąca rowerów. Dzisiaj nazwałbym go raczej miastem miliona jednośladów z napędem motorowym. Są na każdym kroku. Chińczycy potrafią nimi przewozić dosłownie wszystko. Widziałem nawet taksówkę-skuter! I wszystko odbywa się z wyłączonymi światłami, niezależnie od pogody i pory dnia. Drogę oświetlają latarnie - więc po co marnować niepotrzebnie prąd? Widocznie w tym kraju nie powinno się zabiegać o uwagę, trzeba być skromnym. Nawet na ulicy. W nocy. Jadąc pod prąd skuterem.

Człowiekowi wychowanemu w europejskiej kulturze drogowej (z pominięciem Włoch i Turcji) grozi nie tylko zdumienie w samochodzie. Akurat tam można się czuć bezpiecznie. Najcięższe jest przechodzenie przez ulicę. Gdy drugiego dnia rano przechodziłem przez ulicę do sklepu (spore ograniczenie prędkości, odpowiednik strefy zamieszkania w Polsce), europejskim zwyczajem przeszedłem odrobinę wymuszając pierwszeństwo na nadjeżdżającym samochodzie. Przechodnie po obu stronach ulicy popatrzyli się na mnie jak na samobójcę. Dopiero wieczorem, w dużo bardziej ruchliwej części miasta, zobaczyłem o co chodzi. Przechodnie próbując się przedostać z jednej strony jezdni na drugą byli uwikłani w swego rodzaju korridę z samochodami w roli byków. Nie było mowy o zwalnianiu. Piesi byli zmuszeni ustawiać się pomiędzy pasami i w ten sposób przeczekać. Po prostu szok!