Mój ulubiony samochód? To trudne pytanie

Sprawiał wrażenie zupełnie normalnego, zwykłego mężczyzny z dwojgiem oczu, nosem i parą spodni, sunącego po autostradzie z rozsądną prędkością 110 km/h. A mimo to na pewno nie był normalny, ponieważ prowadził Lexusa SC w wersji kabrio.

To zaś oznaczało, że w pewnym momencie swojej niedawnej przeszłości wydał wcale niemałą sumę 54 778 funtów na samochód zapewniający drewniany komfort jazdy, charakteryzujący się stylistyką ofiary poparzenia i gwarantujący emocje porównywalne z byciem martwym. A zatem mężczyzna ów musiał być obłąkany.

Kawałek dalej spostrzegłem otyłą kobietę. Również i ona roztaczała wokół siebie atmosferę zwykłego człowieczeństwa. Ale również i ona była zdiagnozowaną wariatką - prowadziła, i to na widoku publicznym, trzycylindrowego Hyundaia Accenta z silnikiem Diesla. Bez wątpienia uzasadniałaby swój wybór tym, że jest tani. Ale samospalenie też nie jest drogie.

Accent Diesel jeździ z żywiołowością lekkiej bryzy, a zakręty bierze z gracją platformy wiertniczej. Moim zdaniem jest to jeden z trzech najgorszych samochodów, jakie w ogóle można kupić. W dodatku trzeba pamiętać, że produkują go ludzie, którzy myślą, że serial Pewien człowiek i jego pies to program kulinarny.

Chciałem zastukać w jej szybę i wyjaśnić dlaczego podjęta przez nią decyzja to błąd. Chciałem zwrócić jej uwagę na fakt, że dziś, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, nie ma najmniejszego powodu, by kupować taki złom, bo rynek wprost zalany jest samochodami, które są naprawdę dobre.

Zwykle w danym czasie na rynku dostępny jest tylko jeden taki samochód, który wpija się swoimi szponami w miękką tkankę tych głupszych obszarów mojego mózgu. Czasami takiego samochodu nie ma wcale. Jeśli mnie pamięć nie myli, to u schyłku lat 80. XX wieku w Wielkiej Brytanii sytuacja była aż tak zła, że przez kilka lat w ogóle nie miałem własnego samochodu. Dopiero później na rynku pojawił się Escort Cosworth.

Tymczasem dziś w ofercie znajduje się jakieś dwadzieścia albo trzydzieści samochodów, które z chęcią bym kupił; samochodów, które rzeczywiście chcę i przez które nie mogę w nocy zasnąć, przewracając się z boku na bok i myśląc, jaki model byłby najlepszy…

Moim obecnym faworytem jest Lamborghini Gallardo Spyder. Samochody Lamborghini zawsze były dziesięcioma tonami stylistyki bez jakiejkolwiek treści. Jednak ostatnimi laty Audi dodało do całej tej mieszanki odrobinę poxipolu; możecie więc teraz z łatwością sobie wmówić, że ten głośny i krzykliwy supersamochód w wersji kabrio, z jasnopomarańczowymi fotelami, to całkiem rozsądna oferta za wasze 131 000 funtów. Plus 600 funtów ekstra, jeśli chcecie mieć uchwyt na kubek.

To drogo. A nawet za drogo jak na to, co dostaniecie z technologicznego punktu widzenia. Jednak gdy po raz pierwszy wciśniecie w tym wozie pedał gazu w podłogę, gdy rury wydechowe zaczną sprawiać problemy sejsmografom w odległych miejscach naszej planety, gdy napęd na cztery koła rozpocznie przekazywanie mocy do tej z monstrualnych opon, która ma największą przyczepność i cały samochód ożyje, wtedy, w jednej chwili, wyda się wam, że te 131 600 funtów to wcale nie jest tak dużo.

Jasne, każdy z nas potrzebuje tego rodzaju idiotycznego usprawiedliwienia dla zakupu supersamochodu, którym nigdy nie będzie jeździł. Moje jest następujące: cały czas trąbię wszem wobec, jak fajnie jest posiadać supersamochód i nim jeździć. W związku z tym jedynym słusznym wyjściem jest samemu wyłożyć pieniądze na to, co się tak bardzo zachwala innym. Moje dzieci zgadzają się ze mną w tej kwestii.

Tyle że kolejnej nocy zachorowałem na Maserati. Nie cierpię jego sekwencyjnej skrzyni biegów, która należy do wyposażenia standardowego i psuje cały samochód, wiem jednak, że na warsztacie znajduje się już tradycyjny automat i jestem pewny, że przeszkoda, która do tej pory powstrzymywała mnie przed kupnem tego wozu, dzięki niemu zniknie.

Może i jest to czterodrzwiowy sedan, może i ma kilka stylistycznych akcentów rodem z Vauxhalla Cresty z 1972 roku, ale spróbujcie tylko zaparkować go pod swoim domem i przejść pod drzwi nie odwracając się, by rzucić na niego ostatnie spojrzenie przed wejściem do środka. Ten wóz ma… no, jak to się zwie… o właśnie, osobowość!

Problem w tym, że za podobną kwotę - 83 000 funtów - można kupić Astona Martina V8 Vantage’a.

Ta naprawdę to nie mam tego samochodu tylko dlatego, że ma go moja żona, a posiadanie dwóch Astonów wyglądałoby na zachłanność.

A jedynym powodem, dla którego wy możecie cofnąć się przed jego zakupem, może być wygląd Astona Martina DB9. To rzeczywiście trudny wybór. Trudny, ale w smakowitym tego słowa znaczeniu - przypomina bicie się z myślami: ciasto owocowe czy creme brulée?

DB9 jest o 25 000 funtów droższy od Vantage’a, a gdy jeździło się jednym i drugim, trudno zrozumieć, dlaczego. Silnik V12 jest łagodniejszy od dzikiej V-ósemki, ale jeśli chodzi o osiągi, różnice praktycznie nie występują. Oczywiście, że DB9 ma tylne siedzenia, ale jeśli twoje dzieci nie są ze sobą złączone lub jeśli nie opuściły twojej żony jako same tułowia, i tak się na nich nie zmieszczą.

Poza tym ten większy, ładniejszy samochód ma swoją piętę Achillesa. Jeśli mielibyście wymienić trzy zdania, których nikt nigdy nie wypowiada, na trzecim miejscu umieścilibyście zapewne to: "Chciałbym mieć mniejszego penisa". Na drugim: "W sumie Tony Blair odwalił kawał dobrej roboty". A na pierwszym: "Kupiłem Astona DB9 i nie miałem z nim żadnych problemów".

Naprawdę. Jeśli zostawicie DB-dziewiątkę na krótką chwilę i wyskoczycie do sklepu po herbatniki, jakiś elektryczny gadżet przekopie się do akumulatora i pożre wszystkie jego ampery. DB-dziewiątki nigdy nie zapalają. Pod tym względem V-ósemka mojej żony jest całkowicie kuloodporna.

Tak więc wybór pada na Vantage’a, ale zaraz, zaraz… A co z nowym Jaguarem XKR? Jest szybszy od Astona, jest mocniejszy od Astona, jest bardziej funkcjonalny od Astona, jest o wiele tańszy od Astona i mimo że Aston świetnie się prezentuje i generuje olbrzymi hałas, Jaga w żadnym wypadku nie można nazwać nieśmiałym i zakompleksionym brzydactwem.

Gdy leżę tak w nocy zadręczając się tego typu sprawami, czasami zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby pozostać przy Mercedesie SLK. A może przy większym, bardziej praktycznym SL-u, który jest tak doskonały, że jedyną zmianą wprowadzoną w modelu na kolejny rok  było dodanie odrobiny chromu wokół reflektorów i pokrycie nim kółka na kluczyki.

Jest jeszcze BMW M5. Ta jego moc, to prowadzenie, ten komfort, te drzwi - a wszystko za zdumiewająco niską cenę 63 500 funtów.

Wiecie już, co mam na myśli? Gorąco pragnę mieć wszystkie wymienione dotychczas samochody, a lista ta ciągnie się bez końca. Chciałbym mieć Volkswagena Phaetona, Rolls Royce’a Phantoma, Corvettę C6, Vauxhalla Monaro, Porsche Carrerę GT, Zondę F, Alfa Romeo Brerę i Audi RS4 z miękkim dachem, albo z twardym, albo w wersji kombi. Nieważne. Byleby miało ten niesamowity, 414-konny silnik V8.

Zdaję też sobie sprawę, że nigdy nie miałem Range Rovera i że teraz jest najlepszy czas, by spróbować, jak to jest być jego posiadaczem. Po części dlatego, że bieżący model z superdoładowanym silnikiem Jaguara jest naprawdę bardzo dobry, ale przede wszystkim z tego powodu, że dziś, w atmosferze wszechobecnego ekoszowinizmu, jeżdżąc Range Roverem możecie poczuć się jak niesforny uczniak.

Gdy jeździłem po okolicy siedząc w jego wyniosłym, skórzanym fotelu, miałem wrażenie, że znów jestem w szkole, za szopą na rowery, spółkując z kolegą, a potem paląc peta.

Tak naprawdę nikomu ani niczemu krzywda się nie dzieje, no, może poza kolegą, ale tylko na początku, za to ty masz poczucie, że płyniesz pod prąd. Coś takiego zawsze wprawiało mnie w błogostan.

Jednak nigdy nie czułem się tak błogo jak po przejażdżce absolutnym królem, szczytowym osiągnięciem inżynierii, kopniakiem z buta nabijanego ćwiekami, wymierzonym przez człowieka naturze prosto w twarz. Bugatti Veyron. Podobnie jak Lamborghini, jest mały i sprawia wrażenie solidnego, ale w przeciwieństwie do Lamborghini rozpędza się do 406 km/h. Można go zatem oficjalnie nazwać "bardzo szybkim". Kosztuje 830 000 funtów, można go zatem oficjalnie nazwać "bardzo drogim". A mimo to należy traktować go jako okazję, bo Volkswagen, żeby go stworzyć, wydał 5 milionów.

Czy poświęciłbym jedną ze swoich nerek, by go mieć? Owszem. Bez cienia wątpliwości. Dorzuciłbym nawet lewą nogę.

Wszystko to pięknie, ale żaden z wymienionych wyżej samochodów nie rozwiąże problemu otyłej kobiety w Hyundaiu Accencie dieslu. Dysponuje sumą, powiedzmy, 9000 funtów, a to nie stanowi nawet jednej dziesiątej tego, co trzeba wydać na - dajmy na to - Maserati Quattroporte. Nie ma jednak powodu do zmartwień. Jeśli pragnie poruszać się szybciej, wygodniej i oszczędniej, powinna kupić drążek pogo, piłkę do skakania albo kartę Oyster. Może też sprawić sobie Fiata Pandę. Ale najlepiej niech wysiądzie i obrabuje bank.

Przekład: Tomasz Brzozowski, Roman Palewicz

2010 Insignis Media