- Joe Biden i Donald Trump mają dość odmienne podejście do tak kluczowych spraw jak ograniczanie zużycia paliwa i emisji spalin
- Nie wszystkie koncerny motoryzacyjne wspierały regulacje dotyczące zaostrzenia norm emisji, wśród nich m.in.: FCA, General Motors, Hyundai i Kia, Mazda, Mitsubishi, Nissan oraz Toyota
- Amerykanie chcą przeznaczyć nawet 454 miliardy dolarów na plan wymiany aut spalinowych na modele elektryczne, hybrydowe i wodorowe
- Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onet.pl
Mniejsze zużycie paliwa czy niższa emisja spalin - oto tematy, do których przywykliśmy w Europie. Co innego jednak za oceanem, gdzie kojarzą się ze sporami sądowymi i polityką na najwyższym szczeblu. Kojarzą się również z wyborami prezydenckimi w Ameryce. Wyniki głosowania uważnie śledzili także prezesi koncernów motoryzacyjnych. Nie jest bowiem tajemnicą, że i oni mieli swoich faworytów.
Nie tylko wyborcy w Ameryce są podzieleni. Podobnie jest w przypadku koncernów motoryzacyjnych, dla których rozstrzygnięcie może mieć ogromny wpływ na przyszłe inwestycje i prawdziwą rewolucję w gamie modelowej. Joe Biden i Donald Trump mają dość odmienne podejście do tak kluczowej sprawy jak ograniczanie zużycia paliwa i emisji spalin. Urzędujący prezydent złagodził bowiem regulacje ustanowione jeszcze za czasów Barracka Obamy (m.in. średni pokonany dystans na jednym galonie paliwa), co z pewnością zostało docenione przez te koncerny, które nie spieszą się z promowaniem rozwiązań bardziej sprzyjających środowisku (a przede wszystkim oszczędzania paliwa), ale także przez cały biznes naftowy.
Lista firm okazuje się przy tym dość zaskakująca z europejskiej perspektywy. W kampanię na rzecz łagodzenia przepisów (co szczególnie zmieniłoby reguły gry w Kalifornii słynącej z najbardziej rygorystycznych wymogów oraz wspierających ją kolejnych kilkunastu stanach) zaangażowały się m.in. Ferrari, Fiat Chrysler, General Motors, Hyundai, Kia, Mazda, Mitsubishi, Nissan, Toyota i Subaru. Po drugiej stronie barykady znalazły się zaś BMW, Ford, Honda i Volkswagen - firmy, które według amerykańskich mediów dyskretnie zaangażowały się po stronie Kalifornii oraz Kalifornijskiej Rady ds. Czystego Powietrza (CARB) forsującej średnią w postaci 50 MPG (mil na galon).
Na tle Donalda Trumpa Joe Biden prezentuje się tak, jakby reprezentował wyłącznie miłośników samochodów na prąd. Nowy prezydent nie kryje planów, by uczynić USA liderem w rozwoju aut elektrycznych. I nie chodzi jedynie o ambitne plany zastąpienia całej rządowej floty aut nowymi elektrykami czy deklaracje zaostrzenia norm emisji spalin oraz łagodzenia taryf celnych na komponenty do produkcji aut. Biden zapowiada bowiem inwestycje w infrastrukturę, czyli znaczące zwiększenie sieci stacji ładowania samochodów elektrycznych (nawet o pół miliona) oraz przypomina o programie Cash for Clunkers z 2009 roku zachęcającym kierowców do przesiadki na bardziej ekologiczne auta.
W amerykańskich mediach nie brak przy tym odniesień do propozycji jednego z demokratycznych senatorów, Chucka Summera z Nowego Jorku, by w ciągu najbliższej dekady dotować wymianę aut spalinowych na modele elektryczne, hybrydowe i wodorowe. Na złom mogłoby zatem trafić nawet 63 miliony aut. A to wszystko za cenę 454 miliardów dolarów. To niemal tyle, ile Obama planował na walkę z bezrobociem prawie 10 lat temu. To również niemal równowartość globalnego rynku podrabianych towarów (ok 400 miliardów).
Deklaracje Bidena nie oznaczają jednak, że tradycyjne modele spalinowe znajdą się już wyłącznie na cenzurowanym. Amerykańskie media przypominają bowiem jedną ze słynnych przejażdżek wiceprezydenta (Joe Biden pełnił ten urząd w latach 2009-2017), kiedy wyprowadził z garażu swoją Corvette z 1967 roku. Wówczas towarzyszył mu słynny amerykański komik Jay Leno, znany z zamiłowania do klasyków. Czy zatem prorocze okażą się słowa Bidena – „kocham prędkość, kocham jeździć”? Jedno nie ulega wątpliwości, amerykańska motoryzacja przestawia się na zupełnie nowe tory.