Podczas kwalifikacji przed wyścigiem o Grand Prix Polski na torze w Poznaniu doszło do wypadku. Porsche prowadzone przez Macieja Marcinkiewicza uderzyło w Renault Clio, wypadło z trasy i rolowało. Kierowca sam opuścił samochód, ale natychmiast położył się na trawie. Natychmiast podjechały wozy ratownicze i karetka pogotowia. Zawodnika przewieziono do szpitala.

Następnego dnia Maciej Marcinkiewicz pojawił się na torze. Wsiadł do samochodu i w zespole zRobertem Lukasem uczestniczył w wyścigu długodystansowym. Team zwyciężył i tym samym na jedną rundę przed końcem rozgrywek zapewnił sobie tytuł Mistrzów Polski.

I tu zaczynają się ambiwalentne odczucia.

Bo z jednej strony Marcinowi Marcinkiewiczowi należą się słowa uznania. Za hart, wolę walki, ambicje, upór i koleżeństwo! Przełamał słabość, został mistrzem!

Z drugiej strony to co zrobił była absolutną bezmyślnością i wykazało brak jakichkolwiek procedur bezpieczeństwa w sporcie motorowym w naszym kraju!

Czytając wypowiedzi Macieja, cytowane przez prasę, widać wyraźnie, że złamał on sporo zasad. Po pierwsze - nie powiedział prawdy lekarzom w szpitalu na temat stanu swojego zdrowia.

Zacytujmy za Autoklubem: „Mówią, że uratował mnie HANS, bo bez niego w trakcie rolowania pewnie urwałoby mi głowę. Lekarze w szpitalu powiedzieli, że mogę zapomnieć o ściganiu, no, ale zataiłem pewne fakty - i następnego dnia zdobyliśmy tytuł Mistrzów Polski w DSMP! Urazów nie stwierdzono, miałem natomiast ogólne potłuczenia kręgosłupa i narządów wewnętrznych. Byłem po prostu poturbowany. W nocy spałem dwie godziny i w dniu wyścigu bardzo źle się czułem. Poty, zawroty głowy, zadyszka na schodach. Byłem zielony, jak wsiadałem do auta. W końcu jakoś wytrzymałem 1,5 godziny, kręcąc całkiem niezłe czasy. W sobotę sytuacja była krytyczna i wydawało się to niemożliwe...

Bardzo źle się czułem (w niedzielę – przyp. red.) i założenie było takie, że przejadę 2-3 okrążenia, ile dam radę, a potem za kierownicę wróci Robert i dostaniem regulaminową karę, 90-sekundowy postój stop & go za przedłużony czas jazdy jednego kierowcy. Trzymałem tempo 1.42 i pomyślałem, że chyba dociągnę do końcowych 30 minut, kiedy Robert mógł już wsiąść z powrotem bez kary. Przez radio mówili, że jest ekstra, no i postanowiłem dotrzeć do mety...

W szpitalu odebrałem dużo telefonów, sms-ów, prezentów - misie, resoraki. Było bardzo miło i sympatycznie. Dużo ludzi interesowało się moim stanem zdrowia, otrzymałem życzenia i duchowe wsparcie. Chciałbym wszystkim bardzo podziękować za pamięć. Teraz czekają mnie ponowne badania w Olsztynie i chyba przez tydzień będę leżał w łóżku.”

Wstrząsające! Bo przecież Marcinkiewicz jechał po torze wraz z innymi uczestnikami wyścigu. W takim stanie mógł w każdej chwili stracić panowanie nad kierownicą, spowodować wypadek, w którym narażał nie tylko siebie, ale innych!

Druga sprawa: dlaczego lekarz zawodów dopuścił zawodnika? Nie wiem czy Marcin posiadał jakieś zaświadczenia czy nie. Ale chyba powinien!

Kto w takim razie brał na siebie odpowiedzialność za możliwe konsekwencje: organizator za sprawą lekarza zawodów, ów lekarz czy sam zawodnik?

I tu pojawia się pytanie o procedury. Wszyscy byliśmy bardzo strapieni, może nawet niezadowoleni, że Robert Kubica po swoim wypadku w Montrealu nie został dopuszczony tydzień później do kolejnego wyścigu. Komentowaliśmy decyzje medyczną: testy były pozytywne, ale lekarze zadecydowali inaczej.

Marcinkiewicz nie musiał przechodzić testów, w jego przypadku nikt po prostu nie decydował...

Wszystko jest dobrze, jak jest dobrze! Dobrze było! Ale nie musiało!

I trzeba coś z tym zrobić na przyszłość!