Znaków nigdy za wiele. A może jednak…

Pierwszym ze sposobów marnowania pieniędzy podatników jest ustawianie zbyt dużej ilości znaków. Gęsto usiane oznaczenia przestają być czytelne dla kierowców, a tym samym nie spełniają swojej funkcji. Poza tym niejednokrotnie są montowane w taki sposób, że wykluczają się wzajemnie, przez co dezorientują użytkowników dróg. Nadmierną ilość oznaczeń montowanych przy polskich szlakach drogowych zauważyli nie tylko kierowcy, ale również Najwyższa Izba Kontroli, GDDKiA oraz włodarze miast.

Kilka lat temu władze Gdańska postanowiły pozbyć się niepotrzebnie ustawionych tablic. W sumie do likwidacji wyznaczono 5 tysięcy oznaczeń. Ich wcześniejsze wystawienie kosztowało kasę miasta minimum półtora miliona złotych. Pieniądze te zostały zatem wyrzucone w błoto! Problem jest o tyle poważny, że w Polsce jest w sumie 908 miast, a łączna długość dróg to blisko 400 tysięcy kilometrów. Wyobraźcie sobie zatem, jak duża jest skala marnotrawstwa w całym kraju.

Fotonaciągacze

Idea montażu fotoradarów jest bardzo szczytna. Elektronicznych policjantów stawia się w miejscach, w których najczęściej zdarzają się wypadki drogowe albo prawdopodobieństwo ich wystąpienia jest szczególnie wysokie. W ten sposób stróże prawa zdecydowanie tonują rajdowe zapędy kierowców i poprawiają poziom bezpieczeństwa. To jednak wyłącznie teoria. W praktyce urządzenia radarowe często są montowane w takich miejscach, w których mogą złapać najwięcej kierujących przekraczających dozwoloną prędkość. W ten sposób przestają dbać o bezpieczeństwo ruchu, a stają się maszynkami do zarabiania pieniędzy dla samorządów i Skarbu Państwa.

Przykładów fotoradarów ustawionych w „dochodowych” punktach nie trzeba szukać zbyt długo. Urządzenia bywają montowane na obwodnicach, zaraz za tunelami czy na kawałku prostej, gdy przed chwilą akurat zaczął się teren zabudowany. W pobliżu takich miejsc zazwyczaj nie ma ani pasów, ani szkół czy innych miejsc, w których ruch pieszych jest zwiększony.

Prowizoryczne naprawy - czysta forma marnotrawstwa

Jedną z najczęściej spotykanych form naprawy dróg jest zalepianie dziur specjalnymi, asfaltowymi łatami. To oczywiście poprawia komfort jazdy danym odcinkiem, jednak zaledwie w nieznacznym stopniu! Kierowców przede wszystkim drażnią kamyczki, którymi posypywane są drogowe plomby. Te hałasują podczas uderzania o karoserię i w skrajnie niekorzystnym scenariuszu są w stanie uszkodzić lakier lub szybę.

Kamyczki leżące na jezdni to jednak niejedyny problem. Zakładanie łat to walka z objawami, a nie przyczynami. Tym samym ich trwałość pozostawia wiele do życzenia. Ubytki prawdopodobnie ponownie pojawią się po kolejnym sezonie zimowym. Dla odmiany będzie ich jednak zdecydowanie więcej, a tym samym droga powinna zostać zakwalifikowana wyłącznie do generalnego remontu. Asfaltowe łaty są kosztowną prowizorką, która nigdy nie powinna być stosowana.

Pseudoremonty też są w modzie

Drugą formą prowizorycznej naprawy dróg jest ściągnięcie części asfaltu. W jego miejsce nakłada się nową nawierzchnię. Czemu sposób ten nie powinien mieć prawa bytu? Otóż uszkodzenia jezdni często wynikają z naruszenia warstw znajdujących się u jej podstawy. Tym samym częściowa regeneracja przyniesie skutek, ale maksymalnie na dwa lub trzy sezony. Później uszkodzenia ponownie zaczną się pojawiać. Wymiana wierzchniej warstwy asfaltu nie należy do tanich. Jeżeli zatem nie połączy się jej z nowym osadzeniem drogi, pieniądze te zostaną wyrzucone w błoto.

Remont? Lepiej postawić ograniczenie!

Najtańszym sposobem zwiększenia bezpieczeństwa jazdy na dziurawym fragmencie drogi jest postawienie ograniczenia prędkości. Cwany chwyt jest często stosowany przez drogowców w naszym kraju, a żeby się o tym przekonać, wystarczy wyjechać z większego miasta wprost na mniej uczęszczaną trasę. Zarządcy dróg stawianie ograniczeń zamiast przeprowadzania remontów najczęściej tłumaczą brakiem środków. Argument ten zdaje się jednak nie przekonywać kierowców, których kieszenie są drenowane przez różnego rodzaju podatki związane z eksploatacją auta.

Autostrada - luksus, który wymaga ciągłych poprawek

Sieć polskich autostrad z każdego roku na rok poszerza się. To jednak jeszcze żaden powód do dumy, a decydują o tym trzy argumenty. Po pierwsze nasze autostrady są jednymi z najdroższych w budowie w całej Unii Europejskiej. Po drugie za ceną nie idzie jakość. Mimo ogromnych nakładów finansowych, nawierzchnie już kilka lat po oddaniu do użytku wymagają remontu. I tak podróżujący autostradami nieustannie natykają się na roboty drogowe. Dla przykładu w tym roku w wakacje rozkopane będą trzy odcinki trasy A4. To oznacza ograniczenia prędkości i ogromne utrudnienia w ruchu.

Po trzecie o stonowanym optymizmie Polaków w stosunku do autostrad decydują drogie bilety przejazdowe. Szacuje się, że pokonanie każdego kilometra kosztuje od 10 do nawet 33 groszy! Co gorsze, mimo częstych remontów i przebudów - które ograniczają komfort jazdy, zarządcy nie obniżają stawek.

Lepiej zwolnij, tą drogą daleko nie pojedziesz!

Przemyślane planowanie nie jest najmocniejszą stroną polskich drogowców. W efekcie inwestycje często realizowane są sposób, który w dużej mierze wyklucza ich normalną eksploatację. Świetnym przykładem źle opracowanego planu budowy jest most „Solidarności” w Płocku. Przeprawa warta około 200 milionów złotych, która była gotowa do użytku już w styczniu 2005 roku, dopiero ponad dwa i pół roku później doczekała się dróg dojazdowych. To ewenement nie tylko na skalę Polski, ale i światową! Podłączanie do infrastruktury drogowej trwało tak długo, że asfalt na moście zaczął niszczeć i wymagał wymiany tuż przed oddaniem do użytku. W ten sposób sporo pieniędzy poszło w błoto!

Przykładem złego planowania jest również odprysk trasy S79 idącej m.in. koło warszawskiego Lotniska imienia Fryderyka Chopina. Mowa o czteropasmowej ulicy Wirażowej, która po oddaniu do użytku w roku 2013 nagle kończyła się pośrodku pola.

Przerost formy nad treścią - bardzo drogi warto dodać!

Polacy ewidentnie mają zdolność do megalomanii. Tyczy się to m.in. tematu budowy dróg. Przykład? Na 27-kilometrowym odcinku trasy S7 prowadzącym z Grójca do Białobrzegów kierowcy jadą w sumie przez 3 mosty i mijają 6 wiaduktów oraz 6 kładek dla pieszych. Jeden obiekt jest mijany średnio co niespełna 2 kilometry! To o tyle ważne, że koszt wybudowania wszystkich tych budowli z pewnością wyniósł około kilkudziesięciu milionów złotych. Czy z części z nich nie dało się zrezygnować, aby nieco zredukować ogólny koszt inwestycji? Z pewnością tak. Ale to nie idzie w parze z ambicją i gestem polskich drogowców. Ci musieli się wykazać, a jako że nie płacili ze swojej kieszeni…

Przykładem przerostu formy nad treścią jest także estakada planowana przez władze Łodzi. Włodarze miasta wymyślili sobie wiadukt w samym centrum miasta. Obiekt budzi jednak pewne kontrowersje. Po pierwsze, nie rozwiąże problemu korków, a przesunie go o jedno skrzyżowanie dalej. Po drugie, ma kosztować około 100 milionów złotych! To chyba zbytnia ekstrawagancja.