Do zdarzenia doszło w maju 2017 r. w Krapkowicach pod Opolem. Pracownik tamtejszego komisu z luksusowymi autami wsiadł do znajdującego się na placu McLarena 650S i z dużą prędkością wyjechał na drogę. Moc samochodu przerosła jednak umiejętności młodego kierowcy. 25-letni wówczas pracownik komisu najpierw uderzył na pobliskim rondzie w Forda, potem wypadł z drogi do rowu i tam zatrzymał się na drzewie autem wycenionym przez biegłych na 675 tys. złotych.

Mężczyźnie przedstawiono zarzut zaboru w celu krótkotrwałego użycia. Sprawa wydawała się więc się jasna. Okazało się jednak, że po pierwsze, mężczyzna tak naprawdę nie był oficjalnie pracownikiem komisu, a po drugie, przyjął ciekawą linie obrony. W trakcie procesu okazało się, że pracujący bez umowy i określonego zakresu obowiązków Martin G. cierpi na cukrzycę i w momencie popełnienia czynu był w stanie hiperglikemii. Opierając się na opinii biegłych medyków sąd uznał, że oskarżony dopuścił się czynu określonego w akcie oskarżenia w stanie chwilowej niepoczytalności i umorzył postępowanie karne. W konsekwencji właściciel został bez żadnego odszkodowania, ponieważ samochód nie był ubezpieczony.

Właściciel komisu i auta stracił nie tylko pieniądze

Po publikacji wyroku pojawiło się sporo komentarzy w tej sprawie i wiele głosów krytyki pod kątem właściciela auta i jednocześnie szefa firmy, w której doszło do pechowego zdarzenia. Mężczyzna postanowili podać swoją wersję wydarzeń w rozmowie z autokult.pl.

Właściciel auta powiedział, że Martin G. nie był jego pracownikiem, tylko przychodził czasami pomagać w najprostszych czynnościach. Mężczyzna chciał mu ten sposób pomóc, a teraz, jak to nazwał, jest za to „linczowany”.

Właściciel komisu luksusowych aut zaznaczył też, że do zdarzenia doszło pod jego nieobecność, a młody kierowca nigdy nie dostał pozwolenia prowadzenia McLarena, o czym zdecydował już sąd, uznając, że w maju 2017 roku doszło do zaboru mienia. Sprawca wypadku miał dostęp do kluczyków, ale tylko w celu pokazywania aut umówionym klientom.

Właściciel rozbitego McLarena nie kryje swojego rozczarowania co do wyroku i wprost nazywa go „kpiną”. Trudno się mu dziwić, bo cała sprawa, mimo że nie było tu jego winy, kosztowała go do tej pory 550 tys. zł. Na tyle wycenił różnicę między wartością rynkową auta a ceną sprzedanego wraku. Przedsiębiorca z Krapkowic wytłumaczył też na łamach autokult.pl brak wykupionej polisy. Auto nie było ubezpieczenie, bo kupił je na Słowacji w celu dalszej odsprzedaży poza granice Polski.

Wiadomo już, że poszkodowany nie zamierza się poddać się i zapowiedział apelację od wyroku Sądu Okręgowego w Strzelcach Opolskich. Mężczyzna nie wyklucza także dochodzenia utraconych pięniędzy na drodze cywilnej.