Ustawa regulująca zasady działania tanich przewoźników, jak Uber i Bolt, weszła w życie już 1 stycznia br., ale firmy i kierowcy dla nich jeżdżący dostali trzy miesiące na dostosowanie się do nowych zasad. Dlatego do tej pory osoby korzystające z ich usług nie zauważyły większych różnic w dostępności. Zamieszanie pojawi się dopiero 1 kwietnia, kiedy to zaczną obowiązywać przepisy ustawy „lex Uber”. Jak twierdzą firmy przewozowe, z ulic polskich miast może zniknąć większość ich kierowców, a część kursów będzie opóźniona lub całkowicie odwołana. Problem w tym, że część zapisów wspomnianej ustawy zostanie tylko na papierze, bo brakuje rozporządzeń wykonawczych.

Lex Uber – o co w tym wszystkim chodzi?

Co prawda nowe przepisy nie zakazują działalności tanim przewoźnikom pokroju Ubera, ale znacząco ograniczą swobodę ich działania. Nowością w zakresie przewozu osób jest obowiązek posiadania licencji. Takie dokumenty będzie musiała zdobyć nie tylko firma pośrednicząca w przejazdach (Uber, Bolt etc.), ale także kierowcy dla niej pracujący.

Co więcej, nowe przepisy zobowiązują pośrednika do weryfikacji czy kierowca, któremu zleca przewóz, posiada odpowiednią licencję. I na odwrót – kierowca, będzie mógł korzystać ze zleceń przewozu pochodzących wyłącznie od licencjonowanego przedsiębiorcy, prowadzącego pośrednictwo przy przewozie osób. Organem właściwym w sprawach licencji w zakresie pośrednictwa przy przewozie osób jest Główny Inspektor Transportu Drogowego.

Mobilizacją do stosowania nowego prawa mają być wysokie kary za uchybienia. Pośrednikom grozić będzie od tysiąca do nawet 40 tys. zł grzywny za każde naruszenie nowych przepisów (maksymalnie do 100 tys. złotych podczas jednej kontroli). Z kolei kierowcy wykonujący przewóz będą mogli dostać od 5 do 12 tys. złotych kary za każde naruszenie nowych przepisów.

Z drugiej strony ustawa uprościła nieco drogę do wspomnianej licencji. Nowe przepisy znoszą możliwość wprowadzenia - przez gminy liczące powyżej 100 tys. osób – obowiązku szkolenia oraz egzaminu z topografii miejscowości.

Mimo tego, że egzamin jest znacznie prostszy niż kiedyś, a jego koszt to tylko ok. 500 zł, to i tak wielu kierowców jeżdżących dla Ubera i innych tanich platform mocno zastanawia się nad taką inwestycją. Problem w tym, że marże są tak niskie, a zarobki niewielkie, że wiele osób szybciej zrezygnuje z tej formy dorabiania niż podejdzie do egzaminu. Z drugiej strony problemem może być też bariera językowa – kierowcami Ubera i Bolta często są obcokrajowcy nie znający ani słowa po polsku.

Przez lukę w ustawie, „uberowcy” będą musili kupić kasy fiskalne

To jednak nie jedyny i nie najpoważniejszy problem Ubera i Bolta. Kierowcy współpracujący z tymi firmami od 1 kwietnia będą musili posiadać taksometr i kasę fiskalną. Co prawda ustawa przewidywała, że będą mogły zastąpić je specjalne aplikacje na smartfona, ale okazało się, że do lipca przepisy te będą martwe.

Aktualne brakuje przepisów wykonawczych do wprowadzenia aplikacji do rozliczania opłaty za przewóz osób. Takie rozporządzenia mają pojawić dopiero w lipcu, a to oznacza, że do tej pory kierowcy chcący dalej jeździć m.in. dla Ubera i Bolta będą musieli zakupić kasę i taksometr, czyli zainwestować ok. 4-5 tys. zł. Łatwo się domyślić, że większość z nich będzie wolało przeczekać.

Co to oznacza dla klientów taksówek?

Michał Dubisz, menedżer operacyjny Bolt, w rozmowie z dziennikarzami Rzeczpospolitej twierdzi, że od 1 kwietni czeka nas paraliż. Szacuje, że w samej stolicy zniknie z ulic ok. 10 tys. kierowców wykonujących przewozy osób, co może oznaczać o połowę mniej aut, które wożą na co dzień warszawiaków. Największe platformy realizujące tanie przewozy twierdzą, że za miesiąc część zamówień nie będzie po prostu przyjmowana, a czas oczekiwania na kierowcę wzrośnie z 5 do nawet 25 minut.