Gdy zaczynałem swoją przygodę z jednośladami, motocykliści byli odbierani raczej na dwa sposoby. Albo jeździli motocyklem z przymusu (nie każdy miał wejścia, aby kupić wymarzoną Syrenę, czy Trabanta – a WSK czy SHL dawały tańszą namiastkę komunikacji indywidualnej. Drugim rodzajem były osoby, dla których zdobycie motocykla zza Żelaznej Kurtyny stawało się celem w życiu, jednym wielkim wyrzeczeniem. Taka osoba musiała wykazać się niezłą zaradnością, nie tylko żeby zarobić, ale i znaleźć wymarzony motocykl. O sprowadzeniu pojazdu z zagranicy nie wspominając. Paszporty, pozwolenia – wymagało to mnóstwa zaangażowania i jeszcze więcej pracy. O ile pierwszy rodzaj był tylko użytkownikiem motocykla, o tyle druga typ w pełni załugiwał na miano prawdziwego motocyklisty, który będzie ostro walczył z przeciwnościami losu aby uparcie trafić do celu. Takie osoby musiały mieć charakter, charyzmę i głowę na karku.

Wraz z transformacją systemową, nadal nie wszystkich było stać na samochód jak i markowy motocykl. Dlatego życie było sztuką wyboru. Kupujesz Poloneza Caro albo japończyka, ale… tym drugim jeździsz do pierwszego śniegu, a później zostaje już tylko komunikacja miejska. Dzięki temu, człowiek stawał się twardzielem. Trochę z własnej woli. Ale kilka sezonów użytkowania pojazdu w pierwsze śniegi, bez profesjonalnych ciuchów z membranami, skutecznie szlifowały charakter. Zdobycie części zamiennych nie zawsze było łatwe, a i stan dróg pozostawiał wiele do życzenia.

Cały czas chcąc jeździć na motocyklu, musieliście mieć trochę silnej woli i wykazać się pomysłowością.

Później motocykl stawał się coraz powszechniejszy. Zamożność społeczeństwa wzrastała, a motocykle zaczęli dosiadać wszyscy. Kobiety, transwestyci, piosenkarze, fryzjerzy, informatycy, handlowcy. Mieszkańcy dużych wsi i niewielkich miejscowości. Owa społeczność zaczęła pracować na „dobre imię motocyklisty”. Zbiórka pieniędzy na chore dzieci, święcenia motocykli i wiele innych wydarzeń, które statystycznemu Kowalskiemu dziesięć lat wcześniej nie przyszłyby do głowy.

Były to jednak całkiem przyjemne klimaty. Rynek motocyklowy rozwijał się dość dynamicznie, internet nie był zbyt powszechny, a dużo rad i zachowań można było przejąć od bardziej „wtajemniczonych” kolegów. Szkoda, że charakter motocyklisty z twardego, zadziornego ewoluował w stronę anonimowego typa z za klawiaturki, który siedząc w swoich okularach rozładowywał frustracje na pierwszych forach sugerując w każdej sytuacji „procesuj się, masz prawa, walcz”.

Niestety, od dłuższego czasu z motocyklizmem dzieje się coś jeszcze gorszego. Media intensywnie wtłaczają do głów Nowaków prawdę o motocyklistach samobójcach. Wg świadków każdy z nich jechał trzysta kilometrów na godzinę i na tylnym kole, tylko po to, żeby spotkać się z przeznaczeniem. Nikt nie mówi, że często były to wymuszenia, a papierowa konstrukcja większości obecnych ścigów powoduje rozerwanie ramy już przy niewielkich prędkościach. Wraz z działającymi na wyobraźnię klimatami młodych męczenników, oraz kultem motocykli o dużej mocy i pojemności pojawił się strasznie emocjonalny przekaz skierowany w stronę młodszych stażem motocyklistów. Jestem ich w stanie zrozumieć. Zajęci wymyślaniem akcji charytatywnych koledzy nie potrafili przekazać fundamentów motocyklizmu i zwyczajnie pozwolili na rozwój motocyklowego rapu, memów, i wszelkiego facebookowego, emocjonalnego shitu. I tak, obecny motocyklista, to przepełniony niechęcią do życia młody, nieświadomy koleś, marzący o pogrzebie nakręconym z drona, nienawidzący życia i chcący zginąć w rytm hip-hopowych nut, mówiących o tęskniącej dziewczynie płaczącej na pogrzebie. Gdzie wtedy byli rodzice?!

Drogie bravo, co poszło nie tak?

Dlaczego motocyklista z twardziela stał się emo-kretynem?  Według mnie, problemem jest internet. O ile jest świetnym narzędziem do technicznej realizacji swojej pasji (umawianie się na wyjazdy, rozkminy nad awariami, naprawami moto, pozyskiwaniem części, poznawaniem ludzi), o tyle brak kontaktu z realnymi ludźmi, zasadami i twardym charakterem spowodował, że młodzież nie otrzymała wzorców. Zamiast mentalnie cierpieć na wieść o tragicznie zmarłych kolegach, świeżak, a właściwie każda osoba na kołach, powinna przeanalizować swoją technikę jazdy, nauczyć się na cudzych błędach, zapisać do szkoły doskonalenia jazdy, albo jeszcze bardziej myśleć w czasie poruszania się po drogach.

Pogrzeb z drona to już w ogóle pomysł, którego nie chcę komentować.

Na szczęście w tym ponurym tunelu jest światełko. Coraz więcej osób zaczyna jeździć w sposób świadomy; szkolenia, pozyskiwanie informacji, trening i sensowna diagnoza zagrożeń.

Mam nadzieję, że to właśnie oni będą trzonem motocyklowej zajawki w miejsce fot klęczącego typa w kasku przebitego repliką samurajskiego miecza.