Na rynku działa wiele czynników kształtujących gusta i opinie motocyklistów. Są działy marketingu producentów i dealerów motocykli, które roztaczają szerokie wizje, pełne wolności, emocji i innych terminów kojarzonych z tanią psychologią, a których pożąda zamknięty w zawodowo-rodzinnej klatce współczesny człowiek. Są media motocyklowe - gazety, portale, youtuberzy, podsuwające szeroką gamę coraz nowszych, większych i szybszych motocykli. Na koniec zostają królowie marketingu szeptanego, czyli wszelkiej maści portale społecznościowe i fora internetowe pełne dobrych rad. Wszyscy prezentują mniej więcej zbieżną wizję rozwoju przeciętnego motocyklisty.
Zaczynamy, dziecięciem będąc, od jakiegoś wynalazku 50 cm3, który z przepisową prędkością 45 km/h mierzwi grzywę pod kaskiem. Następnie, po serii dobrych świadectw i ciężko przepracowanych wakacjach dosiadamy klasy 125, która pozwala po raz pierwszy przekroczyć setkę, a towarzyszące temu wydarzeniu uczucie można porównać tylko z pierwszym dłuższym buzi na kolonijnej dyskotece. Później 250 lub od razu 500… kierunek zmian jest jasny - cała naprzód w stronę litra! Najlepsi, niczym na grubej imprezie, przekroczą litr i na wielkim jednorożcu pogalopują w stronę tęczy. Nie ma w tym oczywiście nic zdrożnego, ale chciałbym zadać pytanie - czy osobisty rozwój motocyklisty musi zawsze iść w parze z coraz większymi pojemnościami? Czy można bez uszczerbku na szacunku otoczenia przez lata toczyć się na małolitrażowym wynalazku?
Mam wrażenie, że dorosły człowiek jadący 125-tką jest traktowany poważnie wyłącznie wtedy, gdy z góry wiadomo, że to pojazd przejściowy. Coś na zasadzie “kiedyś jeździłem, odświeżę sobie co nieco i kupię coś większego”, ewentualnie jako sprawdzian, czy warto po latach jazdy autem robić prawo jazdy kat. A. Czy można sobie wyobrazić, że 125 może być pojazdem docelowym? Ja do niedawna nie mogłem. Przyszedł jednak moment, kiedy przez pewien czas miałem możliwość używać takiego bolidu do codziennych dojazdów. Nie do krótkich miejskich przelotów, ale konkretnych, 150-kilometrowych podróży. Jeszcze niedawno, gdy drogi nie były tak zatłoczone jak obecnie, jazda pustą szosą z prędkością poniżej 100 km/h mogła wydawać się nudna. Obecnie, zakładając, że nie dojeżdżamy autostradą, i tak nie pojedziemy szybciej, zwłaszcza w godzinach szczytu. Nie pozwolą na to sznury aut, wysepki i inne pojazdy wyjeżdżające na ślepo z licznych dróg podporządkowanych.
Mierząc czasy dojazdu odkryłem, że w obecnych realiach drogowych nie jest ważne, co akurat mam pod tyłkiem - potężnego Harleya, zwinnego sporta, czy 10-konny “motocyklik” klasy 125. Do celu docieram w podobnym czasie. Nie oznacza to oczywiście, że grzecznie zamulam w sznurze aut - staram się znaleźć balans między wykorzystywaniem możliwości, jakie daje jednoślad, a jazdą bez ponoszenia niepotrzebnego ryzyka. Dochodzi oczywiście aspekt przyjemności z jazdy, jaką dają większe motocykle, który często jest najważniejszym warunkiem przy wyborze maszyny dla siebie. Warto jednak dokładnie przeanalizować sposób wykorzystania pojazdu. Mnie zawsze ogarnia jakiś smutek na widok pięknego cruisera uwięzionego w korku, czy sporta, który nie może rozwinąć skrzydeł i męczy się wraz z kierowcą.
Moim, zupełnie prywatnym zdaniem, optymalna pojemność dla motocykla “na co dzień” to 300, maksymalnie 500 cm3, ok 50 KM mocy, do tego jak najniższa masa - czyli klasyczne A2. Jeśli jeździmy tylko po mieście, to 125-250 cm3. Wszystko powyżej to puszczanie z dymem kosztów zakupu, paliwa i utrzymania, bez możliwości wykorzystania nawet połowy zasobów maszyny. Wielu z nas oczywiście czyni to z radością, w imię codziennego obcowania ze swoim ulubieńcem. Jeśli jednak usiąść, wziąć łyk zimnej wody, wyrzucić z głowy wszystkie wyobrażenia i obrazy znane z reklam, i założyć, że nie potrzebujemy motocykla na tor, ani do dalekiej turystyki…
Zdaję sobie sprawę i sam karmię się tym, że jednoślady zawsze będą kupowane sercem i zawsze będą w ten czy inny sposób niepraktyczne. Jeśli byłoby inaczej, wszyscy jeździlibyśmy tanimi skuterami (które też miewają pozapraktyczne zalety). Nadchodzi po prostu moment, gdzie każdą ulubioną formę motocykla - classic, naked, enduro, sport itp. - można mieć w nieco zmniejszonej formie i nie jest to żaden wstyd wobec innych motocyklistów, dosiadających “poważniejszych” maszyn. Jest też niejako powrót do przeszłości, gdzie królowały małe i średnie pojemności. Przykładowo, zza oceanu docierają wieści, że według ostatnich badań, młodsze pokolenie, tzw. millenialsi, nie jest zainteresowane motocyklami typu Harley lub Indian, co stanowi dla tych firm poważny problem do rozwiązania już w najbliższej przyszłości.
Moja koncepcja nie jest rysowaniem roli motocykla na nowo - wydaje mi się po prostu, że wyścig zbrojeń producentów przez ostatnie lata zaszedł za daleko, zostawiając na rynku masę motocykli z niewykorzystywalnymi osiągami. Przysłowiową parę w gwizdek, oczywiście ładnie opakowaną i uzbrojoną w potężne reklamowe armaty. Często niebezpieczną dla ofiar własnych marzeń, za którymi nie nadążają umiejętności za kierownicą. Oczywiście nawet w “cywilnym” użytku duża moc bywa potrzebna, chociażby do długiego utrzymywania wysokich prędkości na autostradzie czy jazdy we dwoje. Ale w sporej większości przypadków nie jest. Kolega z redakcji nazywa moje podejście “turystycznym kokonem 50 KM”, a ja zaczynam być z tego kokonu dumny. Co jeszcze nie oznacza, że kupiłbym Multiplę.